– Gdzie ona, u diabła, się podziewa? – Carl Mathison chodził tam i z powrotem po niewielkim pomieszczeniu, które jego brat zajmował w biurze szeryfa w Keaton, potem zatrzymał się i z wyrzutem popatrzył na srebrną odznakę na szarej, mundurowej koszuli Teda. – Jesteś gliniarzem, a ona zaginioną osobą, zróbże coś wreszcie, do jasnej cholery.
– Oficjalnie dopiero po dwudziestu czterech godzinach będzie można uznać ją za zaginioną – odrzekł Ted. Niepokój wyzierał z jego niebieskich oczu.- Do tego czasu nie podejmą oficjalnych działań, przecież wiesz.
– A ty – powiedział gniewnie Carl – wiesz, że taka zmiana planów jest zupełnie do niej niepodobna; z jej obowiązkowością… Gdyby coś jej wypadło, zadzwoniłaby do któregoś z nas. Zresztą wiedziała, że wóz będzie mi potrzebny dzisiaj rano.
– Masz rację. – Ted podszedł do okna. Z dłonią wspartą na kolbie dziewięciomilimetrowego rewolweru, który nosił u boku, z roztargnieniem patrzył na zaparkowane na rynku samochody. Ich właściciele szukali w tutejszych sklepach okazji do zrobienia dobrego interesu – okolica stała się rajem dla poszukiwaczy antyków. Po chwili odezwał się znowu, tym razem niepewnie, jakby obawiał się głośno wyrazić swe myśli: – Zachary Benedict uciekł wczoraj z Amarillo. Był „wolnościowym”, wymknął się po odwiezieniu naczelnika więzienia do miasta.
– Słyszałem, i co z tego?
– Benedicta, a przynajmniej człowieka przypominającego go wyglądem, widziano ostatnio w restauracji przy autostradzie.
Bardzo powoli, ostrożnie, Carl odłożył przycisk do papierów, którym się bawił, i popatrzył na brata.
– Do czego zmierzasz?
– Benedicta widziano koło samochodu podobnego do twojego blazera. Kasjerka z restauracji jest pewna, że wsiadł właśnie do takiego auta z kobietą, która zatrzymała się na kanapkę i kawę. – Ted odwrócił się do brata i popatrzył mu w oczy. – Rozmawiałem z tą kasjerką, oczywiście nieoficjalnie, pięć minut temu. Opis kobiety, która odjechała z Benedictem, pasuje jak ulał do Julie.
– Wielki Boże!
Siedząca przy biurku sekretarka, kobieta w średnim wieku o sztywnych, siwych włosach i twarzy złego buldoga, przysłuchiwała się rozmowie Mathisonów. Wypełniając nakaz zatrzymania, patrzyła, jak zastępca szeryfa nadjeżdża biało-czarnym wozem patrolowym. Za chwilę jej wzrok przyciągnęło lśniące, czerwone BMW z podnoszonym dachem, które zatrzymało się po drugiej stronie ulicy, obok wozu Teda. Na widok wysiadającej z samochodu pięknej, mniej więcej dwudziestopięcioletniej blondynki, oczy Rity zwęziły się.
– Jak już pada, to na całego – zwróciła się do Teda, a gdy obaj mężczyźni, nie rozumiejący, o co chodzi, popatrzyli na nią ze zdziwieniem, ruchem głowy wskazała na okno i wyjaśniła: – Patrzcie, kto przyjechał, Panna Bogata Dziwka we własnej osobie!
Pomimo wysiłku, by nie okazać żadnych uczuć na widok byłej żony, twarz Teda Mathisona ściągnęła się w wyrazie niechęci.
– Pewnie o tej porze roku w Europie trochę się nudziła – powiedział i bezceremonialnym spojrzeniem obrzucił idealne kształty, długie, zgrabne nogi blondynki znikającej w zakładzie krawieckim po drugiej stronie rynku. Rita nie wytrzymała:
– Podobno Flossie i Ada Eldridge szyją dla niej ślubną suknię, jedwab, koronka i dodatki przysłano z Paryża samolotem. Panna Wspaniała chciała, by suknię szyły bliźniaczki Eldridge, bo nikt nie może się z nimi równać. – Poniewczasie sekretarka uświadomiła sobie, że Ted Mathison może nie mieć ochoty słuchać o matrymonialnych planach eks-żony i ze skruszoną miną wróciła do porozkładanych na biurku papierów. – Przepraszam, kretynka ze mnie.
– Nie przepraszaj. Guzik mnie obchodzi, co ona robi – powiedział zgodnie z prawdą Ted. Wiadomość, że Katherine Cahill zamierza ponownie wyjść za mąż, tym razem za pięćdziesięcioletniego światowca z Dallas, Spencera Haywarda, nie interesowała Teda ani nie zaskoczyła go. Już wcześniej czytał o tym w gazetach, łącznie z zachwytami nad odrzutowcami Haywarda, jego dwudziestodwupokojową willą i przyjaźnią – domniemaną – z prezydentem, i żadna z tych informacji nie wzbudziła w nim zazdrości. – Chodźmy porozmawiać z matką i ojcem – dodał. Narzucił kurtkę i przytrzymał przed Carlem drzwi, puszczając go przodem. – Wiedzą, że Julie nie wróciła i strasznie się niepokoją. Może znają jakieś szczegóły, o których nie słyszałem.
Właśnie znaleźli się po drugiej stronie ulicy, gdy drzwi zakładu panien Eldridge otworzyły się i stanęła w nich Katherine. Przystanęła w pół kroku, od byłego męża dzieliła ją zaledwie szerokość chodnika. Ted skinął głową z obojętną uprzejmością, potem otworzył drzwi swojego biało-czarnego wozu patrolowego.
Katherine miała jednak najwyraźniej inne, z towarzyskiego punktu widzenia właściwsze, wyobrażenie o tym, jak powinni zachowywać się rozwiedzeni małżonkowie, gdy po raz pierwszy po rozstaniu spotkają się w publicznym miejscu. Nie przyjmując do wiadomości, że mogłaby zostać zignorowana, podeszła bliżej, a jej modulowany głos zmusił Teda do zatrzymania się.
– Ted? – zagadnęła. Niezwykle uprzejma, posłała uśmiech Carlowi, właśnie wsiadającemu do swojego samochodu, potem odwróciła się w stronę byłego męża i dodała: – Czyżbyś miał zamiar odjechać bez przywitania się ze mną?
– Właśnie to chciałem zrobić – odpowiedział z obojętnym wyrazem twarzy, chociaż w jej głosie, miększym i jakby poważniejszym, usłyszał bardziej przyjazne tony.
W wiśniowym, wełnianym kostiumie ciasno opinającym szczupłą kibić, z długimi blond włosami opadającymi na ramiona, prezentowała się doskonale. Podeszła bliżej.
– Wyglądasz… świetnie – powiedziała speszona, gdy Ted nie za uważał wyciągniętej w jego stronę dłoni. Milczał. Rzuciła błagalne spojrzenie Carlowi.- Ty też wyglądasz nie najgorzej, Carl. Podobno ożeniłeś się z Sarą Wakefield?
W zakładzie za jej plecami, w szparze pomiędzy roletami pojawiły się oczy Ady Eldridge, a w oknie salonu kosmetycznego obok głowy dwóch największych plotkarek w mieście, z wałkami we włosach, z zaciekawieniem oczekujących na dalszy rozwój wypadków. Ted stracił cierpliwość.
– Czy już dość czasu poświęciłaś maluczkim? – zapytał z ironią. – Wywołujemy sensację.
Katherine popatrzyła w okna salonu piękności, ale nie zamierzała łatwo kapitulować, chociaż pełna potępienia uwaga Teda wywołała na jej policzkach rumieniec upokorzenia.
– Julie napisała mi, że skończyłeś prawo.
Ted nie słuchał, odwrócił się do niej plecami i otworzył drzwi samochodu. Zadarła brodę.
– Wychodzę za mąż, za Spencera Haywarda. Panna Flossie i panna Ada szyją dla mnie suknię.
– Z pewnością cieszą się z każdego zamówienia, nawet od ciebie -powiedział Ted i usiadł za kierownicą wozu policyjnego. Położyła rękę na klamce, by powstrzymać go od zatrzaśnięcia drzwi.
– Zmieniłeś się – nie ustępowała.
– A ty wcale.
– Ależ tak, ja również.
– Katherine – powiedział śmiertelnie znużonym głosem – nic mnie nie obchodzi, czy i w jakim stopniu się zmieniłaś.
Zamknął jej drzwi przed nosem, włączył silnik i odjechał, ale w lusterku dalej ją obserwował. Widział, jak prostuje ramiona z wyzywającą dumą, jaką bogaci zdawali się okazywać od urodzenia, potem odwraca się i rzuca gniewne spojrzenie twarzom obserwującym ją przez okno salonu piękności. Gdyby aż tak bardzo nią nie pogardzał, podziwiałby jej zachowanie w obliczu upokorzenia. I zaraz przypomniał sobie o jej zamążpójściu – i już nic nie czuł, ani podziwu, ani zazdrości. Ogarnęło go jedynie współczucie dla mężczyzny, który brał sobie żonę piękną, płytką i kruchą niczym lalka z porcelany. Bo jak Ted Mathison przekonał się ku swemu bolesnemu rozczarowaniu, Katherine Cahill-Mathison okazała się istotą rozpuszczoną, egoistyczną infantylną i próżną.
Ojciec Katherine był właścicielem szybów naftowych, rancza i stad bydła, ale wolał spędzać czas w Keaton, gdzie w kręgach towarzyskich miał od dawna ugruntowaną pozycję. Katherine wprawdzie urodziła się tutaj, ale od dwunastego roku życia przebywała daleko, w ekskluzywnych szkołach z internatem. Z Tedem właściwie się nie znali aż do czasu, gdy po ukończeniu dziewiętnastu lat, po drugim roku college'u na wschodzie, powróciła na wakacje do Keaton. Jej rodzice, przebywający akurat w Europie nalegali, by została w domu – kara, jak później powiedziała Tedowi, za opuszczanie zajęć tak często, że omal nie wyrzucono jej ze szkoły. W przypływie typowego dla niej, jak miał się później przekonać, napadu infantylnego humoru, Katherine brała odwet na rodzicach, nakłaniając dwadzieścia osób z college'u do spędzenia miesiąca w jej domu, głównie na wydawanych przez nią przyjęciach. Właśnie podczas takiej zabawy padły strzały, no i wezwano policję.
Na miejsce posłano Teda i drugiego policjanta z zadaniem ustalenia, co się właściwie wydarzyło. Drzwi otworzyła im Katherine. Z oczyma rozszerzonymi ze strachu, ubrana w skąpe bikini odsłaniające niemal każdy centymetr jej pięknego, opalonego ciała, od razu wpadła Tedowi w oko.
– To ja was wezwałam – wybuchnęła histerycznie, gestem dłoni wskazując na tyły domu, skąd przeszklone drzwi prowadziły na basen i tarasy, z których podziwiać można było całe Keaton. – Tam są moi przyjaciele, ale zabawa stała się trochę dzika, i teraz nie chcą odłożyć broni mojego ojca. Boję się, że ktoś może zostać ranny!
Starając się oderwać pożądliwe spojrzenie od kształtnego tyłeczka dziewczyny, Ted kroczył za nią po perskich dywanach, pośród wspaniałych, francuskich antyków. Nad wodą policjanci zastali dwadzieścioro młodych ludzi, kilkoro całkiem nagich, pijanych albo naćpanych, niektórych figlujących w basenie, innych zajętych strzelaniem do rzutków na tylnym tarasie. Uspokojenie towarzystwa nie sprawiło najmniejszych trudności, bo gdy jeden z kąpiących się w basenie zawołał: „Boże, tu są gliny!”, zabawa ucichła natychmiast. Pływacy po kolei wychodzili na brzeg, strzelający bez szemrania oddali broń – poza jednym wyjątkiem: dwudziestoparolatek, odurzony marihuaną, postanowił odegrać scenę z „Rambo”, z Tedem jako swym przeciwnikiem. Gdy wymierzył do niego ze strzelby, Katherine krzyknęła, a drugi policjant sięgnął po rewolwer. Ale Ted gestem dłoni nakazał mu spokój.
– Nie chcemy tu żadnych kłopotów – zwrócił się do młodego rozrabiaki. Na poczekaniu improwizując, dodał: – Mój partner i ja przyszliśmy tu na zabawę, zaprosiła nas Katherine. – Spojrzał w jej stronę z czarującym uśmiechem. – Powiedz mu, że to prawda, Kathy.
Zdrobnienie, jakiego użył, być może ocaliło mu życie, bo zaskoczony chłopiec opuścił broń, przekonany, że ma do czynienia z przyjacielem rodziny. Katherine, wobec której nigdy nie używano zdrobniałego imienia, okazała chęć współpracy. Podbiegła do Teda i przytuliła się do niego.
– To prawda, Brandon! – zawołała do młodego szaleńca, a zdradzić ją mogło jedynie lekkie drżenie głosu i wystraszony wzrok wbity w naładowaną strzelbę. By okazać się godnym partnerem w tej grze, Ted Objął ramieniem jej nieprawdopodobnie smukłą kibić i przechylił ku dziewczynie głowę, jakby chciał powiedzieć jej coś do ucha.
– Przypadkowo, a może rozmyślnie, Kathy źle odczytała gest, bo wspięła się na palcach i pocałowała go w same usta. Ted, początkowo zaskoczony, szybko dostosował się do sytuacji. Rozchylił usta, przytulił ją i… odpowiedział na ten nieoczekiwany przypływ żaru, całując namiętnie. Drżał z pożądania. Przywarł do jej spragnionych ust, odwzajemnił pocałunek – towarzyszył im wesoły doping bandy pijanych bądź naćpanych dzieciaków z dobrych domów, natomiast ten o imieniu Brandon ani na chwilę nie przestawał celować do niego ze strzelby.
– Dobra, w porządku, to swój chłop! – zawołał Brandon. – Postrzelajmy trochę do rzutków.
Ted oderwał się od Katherine i wolno pomaszerował w stronę młodego człowieka. Poruszał się niemal leniwie, i choć wcale nie było mu do śmiechu, zrobił wesołą minę.
– Mówisz, że jak masz na imię? – dopytywał się Brandon.
– Oficer Mathison – rzucił Ted twardo. Wyrwał strzelbę z ręki chłopca, obrócił go twarzą do ogrodzenia i na rękach wykręconych do tyłu założył kajdanki. – A ty?
– Brandon Barrister – zabrzmiał urażony głos. – Mój ojciec to senator Barrister. – Głos chłopaka stał się paskudny, jękliwie płaczliwy. – Mam dla ciebie propozycję, Mathison. Zdejmiesz mi kajdanki, wyniesiesz się stąd, a ja nie powiem ojcu, jak nas dzisiaj potraktowałeś. Zapomnijmy, że to nieporozumienie w ogóle miało miejsce.
– O nie, to ja mam dla ciebie propozycję – odpowiedział Ted. Odwrócił młodzieńca i popchnął w stronę domu. – Ty mi powiesz, gdzie to przechowujesz, a ja zapewnię ci miły, spokojny wieczór u nas w areszcie, bez wnoszenia przeciwko tobie całego tuzina zarzutów, jakie już przyszły mi do głowy, z których każdy zakłopotałby twojego ojca senatora.
– Brandon – poprosiła jedna z dziewcząt, widząc wahanie chłopca -zrób tak, jak on mówi, jest w porządku.
Nieco udobruchany zachowaniem młodych, Ted powiedział:
– To dotyczy wszystkich. Wracajcie do środka, zbierzcie wszystkie prochy i co jeszcze tu macie, i przynieście do salonu. – Teraz zwrócił się do Katherine, która obserwowała go z dziwnym, tajemniczym uśmiechem.
– Pani też, panno Cahill. Jej uśmiech stał się cieplejszy.
– Bardziej podobała mi się „Kathy” – zabrzmiało niemal nieśmiało. W świetle księżyca pozłacającym jej włosy, w seksownym bikini, z tajemniczym uśmiechem madonny wyglądała tak słodko, że Ted musiał przywołać się do porządku: jest za młoda, a także zbyt bogata i rozpuszczona.
Pamiętanie o tym przychodziło mu z coraz większym trudem w następnych dniach, bo Katherine Cahill demonstrowała cały upór odziedziczony po przodkach pionierach, którzy musieli przewędrować pół kontynentu, nim zdobyli prawa do teksańskich pól naftowych. Gdziekolwiek Ted się udawał i niezależnie od tego, jak chłodno ją traktował, zawsze była w pobliżu. Towarzyszyła mu, gdy wieczorem wychodził z biura i udawał się do domu, wypytywała o pracę, zapraszała na kolację; przychodziła do biura i prosiła o radę, bo właśnie kupowała samochód; w porze lunchu siadała przy stoliku naprzeciw i udawała, że spotkali się całkowicie przypadkowo. Po trzech tygodniach bezowocnych sztuczek przeprowadziła ostateczne, desperackie natarcie: pewnego wieczora, o dziesiątej, po upewnieniu się, że Ted ma dyżur, zgłosiła na posterunku włamanie do domu.
Gdy zjawił się na miejscu zdarzenia, stała w drzwiach ubrana w uwodzicielską, długą szatę z czarnego jedwabiu, z tacą pełną kanapek w jednej ręce i przygotowanym specjalnie dla niego drinkiem w drugiej. Ted, gdy zrozumiał, że zgłoszenie było z jej strony dziecinnym wybiegiem, by go do siebie przywieść, stracił cierpliwość. Choć bardzo jej pragnął, nie mógł przecież jak gdyby nic zasiąść z nią do stołu, by potem bez skrupułów wykorzystać. Co mu więc pozostało – rozzłościł się.
– Czego ty, u diabła, ode mnie chcesz, Katherine?
– Byśmy razem zjedli tę wspaniałą kolację, jaką dla ciebie przygotowałam. – Cofnęła się i gestem dłoni wskazała na oświetlony świecami stół w jadalni, połyskujący szkłem i srebrem.
Ku swemu przerażeniu Ted odkrył, że rozważa przyjęcie propozycji. Pragnął patrzyć na jej twarz w świetle świec, smakować wino chłodzące się w srebrnym wiaderku; pragnął jeść powoli, delektować się każdym kęsem i cierpliwie czekać, bo wiedział – deserem będzie ona. Pragnął jej tak bardzo, że z trudem powstrzymał się od wzięcia jej w ramiona. Zebrał siły i z całą surowością, na jaką potrafił się zdobyć, zaatakował jedyny słaby, jego zdaniem, punkt dziewczyny – młodość.
– Przestań się zachowywać jak infantylna, rozpuszczona smarkula!- Starał się zagłuszyć żal, gdy Katherine cofnęła się, jakby dostała w twarz. – Nie wiem, u diabła, czego ode mnie chcesz ani co zamierzasz zdziałać tymi wygłupami, ale marnujesz czas, swój i mój.
Wyglądała na wstrząśniętą, jednak nie unikała jego wzroku. Podziwiał jej spokój w obliczu tak bezceremonialnej odmowy.
– Tamtego wieczora, kiedy przyjechałeś i przerwałeś nasze przyjęcie, zakochałam się w tobie od pierwszego wejrzenia – wyznała.
– Bzdura, ludzie nie zakochują się w ciągu pięciu minut!
Udało jej się uśmiechem zbyć oklepany frazes. Nie kapitulowała.
– Przecież gdy mnie pocałowałeś, wtedy, tamtego wieczora, musiałeś poczuć coś mocnego, szczególnego i…
– Najzwyklejszą, pospolitą żądzę – przerwał brutalnie. – Więc daj sobie spokój z tym infantylnym wyobrażeniem miłości i przestań mnie dręczyć. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
– Tak – powiedziała drżącym głosem – aż nadto. – Zrezygnowana kiwnęła głową.
Ted zrobił krok w kierunku drzwi, ale zatrzymała go.
– Jeżeli naprawdę chcesz, bym o tobie… o nas zapomniała, to pewnie żegnamy się na zawsze.
– Tak właśnie jest – powiedział krótko.
– Więc pocałuj mnie na pożegnanie, a wtedy ci uwierzę. To mój warunek.
– Rany boskie! – wybuchnął, ale spełnił jej warunek. A raczej własne pragnienie. Przyciągnął ją do siebie, wziął w ramiona i pocałował z rozmyślną brutalnością, z całą siłą ustami napierając na miękkie wargi dziewczyny. Potem odsunął ją od siebie, choć wszystko w nim Protestowało przeciwko temu, co zrobił… i czego nie zrobił.
Grzbiet dłoni przycisnęła do obolałych warg i popatrzyła na niego z goryczą.
– Kłamca – powiedziała. I zamknęła drzwi.
Przez następne dwa tygodnie Ted ciągle łapał się na tym, że gdziekolwiek się znalazł, rozglądał się za Katherine. Czy miał wolne, patrolował okolicę, czy odwalał papierkową robotę, jeżeli nie dostrzegł w pobliżu jej lub jej samochodu- białej corvetty, czuł się… oszukany.
Pewnie opuściła Keaton, pomyślał, i wybrała się do miejsc zwykle odwiedzanych latem przez znudzone, bogate dziewczęta. Ale dopiero dwa tygodnie później, gdy wezwano go do włamania niedaleko jej domu, zrozumiał, do jakiego stopnia dziewczyna zawładnęła jego myślami. Wjechał na wzgórze, którego żaden włamywacz o zdrowych zmysłach nie forsowałby na piechotę, pod jej dom, pod pretekstem sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku. W oknie od tyłu paliło się światło. Wysiadł z wozu… powoli, niechętnie, jak gdyby jego nogi wiedziały o tym, czego rozum nie chciał przyjąć: to, co się teraz zacznie, może trwać długo i skończyć się fatalnie.
Uniósł rękę do dzwonka i zaraz opuścił. To szaleństwo, pomyślał i odwrócił się, by odejść. Wtedy frontowe drzwi otworzyły się i stanęła w nich ona. Nawet w prostej, różowej bluzeczce i białych szortach Katherine Cahill wyglądała tak czarująco, aż zapierało dech. Jednak tego wieczora zachowywała się inaczej, jej poważny, miękki głos brzmiał mniej zalotnie, bardziej szczerze.
– Czego pan sobie życzy, oficerze Mathison?
W obliczu jej spokojnego, dojrzałego sposobu bycia Ted poczuł się jak głupiec.
– W okolicy miało miejsce włamanie – udało mu się wykrztusić – niedaleko stąd. Przyjechałem sprawdzić…
Z niedowierzaniem patrzył na zamykające się mu przed nosem drzwi. I zaraz usłyszał własny głos:
– Katherine! Przestań…
Drzwi otworzyły się. Zobaczył Katherine uśmiechniętą, z głową przechyloną na bok.
– Czego sobie życzysz? – powtórzyła, śmiało patrząc mu w oczy.
– Boże! Sam nie wiem…
– Ależ wiesz. Co więcej – mówiła z przekorą w głosie – nie sądzę, by syn wielce szanowanego w Keaton wielebnego Mathisona powinien kłamać w sprawach swych uczuć i używać słów takich jak „bzdura” czy wymieniać imię Boga nadaremnie.
– A więc o to chodzi? – wybuchnął Ted, zupełnie wytrącony z równowagi. Uniknie losu, jaki za chwilę mógł sobie zgotować, pomyślał. – Uważasz, że spanie z synem duchownego dostarczy ci dodatkowej podniety? Chciałabyś dowiedzieć się, jak my uprawiamy miłość?
– Czy ktoś tu wspominał o seksie, panie oficerze?
– Teraz rozumiem – ciągnął oburzonym głosem – podniecają cię gliniarze. Wydaje ci się, że ze mnie to taki Bruce Willis i myślisz, że przespanie się z…
– A ty znowu o seksie! Nie potrafisz myśleć o niczym innym?
Zakłopotany i zły na siebie, wsunął ręce do kieszeni i popatrzył na nią z wściekłością.
– Jeżeli nie chodzi ci o seks ze mną, to o co, do cholery?
Wyszła na werandę, opanowana i pewna siebie. Nie czekał na odpowiedź, złapał ją za ramię i przyciągnął bliżej swego zgłodniałego ciała. Wyszeptała:
– O małżeństwo. I przestań wreszcie przeklinać.
– O małżeństwo?! – wybuchnął.
– Czyżbyś był zaskoczony, kochanie?
– Jesteś szalona.
– Na twoim punkcie – przyznała. Wspięła się na palce, dłońmi przesunęła po jego piersi, potem objęła za szyję. Ciało Teda zapłonęło jak dotknięte pochodnią. – Masz szanse zrehabilitowania się za ostatni pocałunek, sprawiłeś mi ból. Nie podobało mi się.
Wyzbyty wszelkich oporów, Ted pochylił głowę i dotknął ustami jej miękkich warg. Jęk Katherine pozbawił go resztek samokontroli. Przywarł do jej ust, dłońmi gładził jej ciało, przyciągnął jej biodra ciasno do swoich, ale już całował czulej, łagodniej… coraz namiętniej. Smakowała niczym raj i on znalazł się w raju; piersi, wypełniające mu dłonie, stwardniały; ich ciała dopasowały się, jakby wyrzeźbione wyłącznie dla siebie. Po długiej chwili, gdy wreszcie zdołał unieść głowę, głos miał zachrypły namiętnością, nie potrafił oderwać dłoni od jej ciała.
– Oszaleliśmy.
– Na swoim punkcie – zgodziła się. – Myślę, że wrzesień to piękny miesiąc, najlepszy na ślub, nie sądzisz?
– Nie. – Uniosła głowę i popatrzyła na niego. Jak przez mgłę usłyszał swój głos: – Wolę sierpień.
– Możemy pobrać się w sierpniu, na moje dwudzieste urodziny, ale to bardzo gorący miesiąc.
– Z pewnością nie tak, jak ja. Usiłowała udać oburzoną, ale w końcu zachichotała.
– A fe! Coś takiego z ust syna duchownego!
– Jestem zwyczajnym mężczyzną, Katherine – ostrzegł ją, choć tak naprawdę wcale nie chciał, by się z nim zgodziła. Chciał, by wierzyła w te wszystkie wspaniałe cechy, jakie w nim zobaczyła, bo przy niej czuł się mocny, czuły, silny i mądry. Wiedział jednak, że powinna mieć więcej czasu na poznanie go bliżej. – Jeżeli chodzi o mnie, może być wrzesień.
– A ja jednak wolę sierpień – powiedziała, obserwując z uśmiechem jego twarz – bo przypuszczam, że skoro w rodzinie masz księdza, to będziesz się upierał, byśmy zaczekali aż do ślubu.
Tedowi udało się zrobić niewinną minę.
– Z czym?
– Z kochaniem się.
– Jak pewnie zauważyłaś, nie ja jestem duchownym, tylko mój ojciec.
– No to kochaj mnie!
– Nie tak szybko! – Nagle Ted zdał sobie sprawę z niezręczności sytuacji. Musi upierać się, by poczekali z konsumpcją ich związku do dnia ślubu – bo tego się po nim spodziewała, chociaż jeszcze godzinę temu ani myślał się żenić.- Nie wezmę ani centa od twojego ojca. Dopóki nie skończę prawa, będziesz żoną zwykłego gliniarza.
– W porządku.
– Twoim rodzicom nie spodoba się pomysł wyjścia za mnie.
– Tatuś się przyzwyczai.
Jak się przekonał, miała rację. W sprawianiu, by postępowano zgodnie z jej wolą, Katherine była mistrzynią. Wszyscy, łącznie z rodzicami, jedli jej z ręki. Wszyscy prócz Teda. Po sześciu miesiącach miał dość wiecznie nieposprzątanego domu i gotowych dań z puszki. A przede wszystkim nie umiał przyzwyczaić się do jej humorów i zaskakujących żądań.
Kuchnię omijała z daleka, utrzymywanie porządku nie budziło jej entuzjazmu. A już z pewnością nie zamierzała zostać matką. Na wiadomość, że jest w ciąży – dwa lata po ślubie! – wpadła w histerię, i gdy poroniła, była zachwycona. Dla Teda jej reakcja była ostatecznym argumentem przemawiającym za zgodą na rozwód. Rozwód, którym straszyła go, ilekroć odmawiał spełnienia jej zachcianek!
Głos Carla przerwał jego rozmyślania. Popatrzył na starszego brata.
– Nie ma sensu wspominać o Benedikcie przy mamie i ojcu. Jeżeli Julie znalazła się w niebezpieczeństwie, utrzymajmy to przed nimi w tajemnicy jak długo się da.
– Masz rację.