ROZDZIAŁ 39

Wstała o świcie; w całym domu panowała niesamowita cisza. Kluczyki od blazera leżały na toaletce. Psychicznie obolała, ubierała się jak w półśnie. Musi jak najprędzej oddalić się z tego miejsca, nie wracać tu nawet w myślach. Raz na zawsze zapomnieć o tym, że go spotkała i była tak głupia, by pokochać. Jeżeli miłość to przede wszystkim wystawianie się na bolesne razy, nigdy więcej nie pokocha. Nikogo. Wyjęła z szafy torbę podróżną, wrzuciła do środka przybory toaletowe, zasunęła zamek i zarzuciła ją na ramię.

Przy drzwiach sypialni przystanęła i rozejrzała się. Po upewnieniu się, że wszystko zabrała, zgasiła światło. Delikatnie nacisnęła klamkę i wkroczyła w mrok salonu; stanęła jak wryta, serce z przerażenia biło gwałtownie. W wodnistym świetle świtu przy oknie po drugiej stronie pokoju zobaczyła, niewyraźnie, postać Zacka. Stał odwrócony do niej plecami, lewą rękę trzymał w kieszeni spodni. Z trudem oderwała od niego wzrok i cicho, jak najciszej, ruszyła w stronę holu. Ale nim zrobiła krok, usłyszała:

– Lista wszystkich obecnych na planie w dniu morderstwa leży na stoliku.

Poczuła nagły ucisk w piersiach. Zrozumiała, że w końcu się poddał. Zmusiła się, by iść dalej.

– Nie odchodź! – powiedział ochryple. – Proszę.

W jego głosie brzmiała rozpacz… i zaraz poczuła w sercu znajomy ból. Zraniona duma głośno krzyczała, że tylko idiotka, bez honoru, do tego całkowicie pozbawiona rozsądku pozwoliłaby mu zbliżyć się do siebie po ostatniej nocy. Szła dalej. Sięgnęła do klamki drzwi wyjściowych, a wtedy pełen emocji głos rozległ się tuż za jej plecami:

– Julie, proszę, nie!

Ręka zatrzymała się w pół drogi, ramionami wstrząsnął cichy szloch.

Oparła o drzwi czoło. Torba zsunęła się z ramienia, po policzkach płynęły łzy. Płakała ze wstydu za brak woli, z żalu nad sobą, nad trudną miłością. Nie broniła się, gdy brał ją w ramiona i tulił do piersi.

– Przepraszam – szepnął rozedrganym głosem. Bezradnie starał się ją pocieszać, gładził po plecach i ramionach, przygarnął do siebie. – Wybacz mi!

– Jak mogłeś mi to zrobić, jak mogłeś! – łkała.

Przybliżył jej mokrą twarz ku swojej. Nie będzie się więcej krył za zasłoną mroku.

– Bo nazwałaś mnie mordercą i tchórzem, nie mogłem tego znieść, nie od ciebie, bo jestem zimnym draniem, dokładnie takim, jak powiedziałaś.

– Żebyś wiedział! – dławiła się łzami. – A najgorsze jest to, że i tak cię kocham!

Objął ją mocno. Z całych sił powstrzymywał cisnące się na usta słowa, które, jak wiedział, chciała usłyszeć, a których on nie miał prawa wypowiedzieć. Tulił ją coraz mocniej, całował czoło, policzki. Potem oparł brodę na jej pachnących włosach i rozkoszował się słodyczą jej wyznania.

W wieku trzydziestu pięciu lat wreszcie odkrył, co znaczy być kochanym tylko dla siebie samego… gdy nie może ofiarować jej ani bogactw, ani sławy, ani choćby zapewnić powszechnego szacunku… bezwarunkowo, przez kobietę tak niezwykłej odwagi i lojalności. Teraz z całą pewnością wiedział, że jeżeli wyzna, co do niej czuje, przymioty charakteru każą jej czekać na niego… długo. Nie mógł pozwolić, by słodkie wyznanie umknęło bez echa. Potarł policzkiem jej włosy i z czułością powiedział:

– Nie zasługuję na twoje uczucie, kochanie.

– Wiem, że nie… – niezdarnie próbowała zażartować, nie przyjmowała do wiadomości braku deklaracji, że też ją kocha. Przecież usłyszała w jego głosie ból i rozpacz, gdy sądził, że odchodzi. Przecież gdy wyznawała mu miłość, poczuła drgnienie obejmujących ją ramion, gwałtowniejsze uderzenia jego serca. To jej wystarczyło. Musiało. Zamknęła oczy; ręka Zacka wśliznęła się pod włosy na karku Julie, długie palce gładziły pieszczotliwie szyję. Jego głos zabrzmiał śmiertelnym znużeniem:

– Nie zechciałabyś na kilka godzin wrócić ze mną do łóżka, a naszą rozmowę o morderstwie odłożyć, dopóki trochę się nie prześpię? Nie zmrużyłem oka przez całą noc.

Skinęła głową. Weszli do pokoju, którego, czego jeszcze przed chwilą była pewna, nie miała więcej oglądać.

Objął ją ramionami i z policzkiem przy jej piersi zasnął.

Julie obserwowała jego twarz, palcami bawiła się miękkimi włosami na skroniach. Sen nie złagodził napiętych rysów – czyżby nie przyniósł ukojenia? Patrzyła na brwi Zacka, ciemne i gęste, na atramentowo czarne rzęsy. By było mu wygodniej, przesunęła się nieco, ale on natychmiast przytrzymał ją mocniej. Ten nieświadomy gest – płynący z dziecięcego instynktu posiadania, wywołał na jej wargi uśmiech – nie miała najmniejszego zamiaru po raz kolejny się wymykać.

Przed laty natrafiła na cytat z Szekspira: życie to scena, na której każdy musi odegrać swą rolę. Od ukończenia college'u czuła się, jakby za kulisami z niecierpliwością czekała na kogoś, kto da jej sygnał do odegrania roli, do której została wyznaczona. Westchnęła głęboko i uśmiechnęła się smutno – nareszcie otrzymała ten znak. Teraz już wiedziała, na co czekała przez te wszystkie lata, po co została stworzona, komu przeznaczona. Pomimo usilnych starań, by zasłużyć na powszechny szacunek, gdy przyszedł czas miłości, postąpiła zgodnie ze swą kobiecą naturą: bez oglądania się na konsekwencje pokochała renegata, czarną owcę; zuchwałego, cynicznego, nie przejmującego się przyszłością społecznego wyrzutka – pewnie dlatego, że przypominał tamtych chłopaków z ulic Chicago. Kochała go: z gwałtownie rozbudzoną opiekuńczością, sprawiającą, że czuła się mocna, mądra, macierzyńska; z zapamiętaniem czyniącym ją bezsilną, wątłą, całkowicie od niego zależną.

I nie żałowała żadnej z tych burzliwych emocji.

Przyszłość była niewiadomą, jeżyła się niebezpieczeństwami, zapowiadała potępienie. Ale Julie ogarnęło uczucie spokoju, harmonii z całym światem.

Położyła mu dłoń na policzku, potem opiekuńczo przygarnęła do piersi, wargami musnęła ciemną czuprynę.

– Kocham cię – wyszeptała – kocham…

Загрузка...