ROZDZIAŁ 12

Gdy Julie dotarła na miejsce, na podjeździe zobaczyła policyjny wóz patrolowy Teda. Jej bracia, zagłębieni w rozmowie, szli w stronę domu. Niebieski blazer Carla, którym, jak nalegał, zamiast własnym wozem powinna wybrać się do Amarillo, stał przy wjeździe, Julie zaparkowała obok. Mężczyźni odwrócili się i zaczekali, aż ich dogoni; nawet po tylu latach nie potrafiła oprzeć się uczuciu dumy i zaskoczenia: jacy wysocy i przystojny wyrośli, jacy są serdeczni i kochający.

– Cześć, siostrzyczko! – zawołał Ted i przytulił ją gorąco.

– Cześć! – Odwzajemniła uścisk. – Jak tam twoje prawo? – Ted, zastępca szeryfa w Keaton, właśnie ukończył studia prawnicze i czekał na wynik egzaminu adwokackiego.

– Rozkwita – zażartował. – Dzisiaj po południu zmyłem głowę pani Herkowitz za nieostrożne przechodzenie przez ulicę. Uff, co za pracowity dzień!- Pomimo pozorów dobrego humoru, w jego głosie zabrzmiała cyniczna nutka – ślad po krótkim epizodzie, nieudanym małżeństwie z córką najbogatszego obywatela Keaton. Doświadczenie to zraniło go, pozbawiło złudzeń; rodzina zupełnie nie mogła zrozumieć, gdzie podział się tamten beztroski chłopiec.

Carl, od sześciu miesięcy szczęśliwy żonkoś, tryskał optymizmem. Powitał ją z uśmiechem.

– Sara nie mogła przyjść, wciąż jest przeziębiona – wyjaśnił.

Na werandzie, w kręgu światła ukazała się Mary Mathison, przepastna fartuszkiem. Poza kilkoma siwymi pasemkami w ciemnych włosach i nieco wolniejszymi ruchami – ślad po ostatnim ataku serca -niewiele się zmieniła, jak zawsze serdeczna, ładna i pełna życia.

– Dzieci, chodźcie już! – zawołała – kolacja stygnie!

Wielebny Mathison, wysoki, wciąż trzymający się prosto, stanął za jej plecami. Teraz nosił okulary już na stałe, jego włosy niemal całkiem posiwiały.

– Pośpieszcie się – powiedział. Przytulił Julie i poklepał po ramionach zdejmujących kurtki synów.

Jedyną zmianą, jaka zaszła w ciągu tych lat w rodzinnych kolacjach u Mathisonów, było bardziej uroczyste ich celebrowanie, w jadalni -Mary Mathison chciała, by wspólne posiłki stały się małym rodzinnym świętem, teraz gdy jej gromadka dorosła i usamodzielniła się. Atmosfera przy stole niewiele się jednak zmieniła; śmiechom, wymianie serdeczności, także troskliwych rad nie było końca. Nad półmiskami wołowej pieczeni, ziemniaków puree i jarzyn członkowie rodziny wymieniali ostatnie wiadomości.

– Co z budową u Addelsona? – zapytał pastor Carla, jak tylko skończyli modlitwę.

– Nie najlepiej. Prawdę mówiąc, jestem bliski szaleństwa. Hydraulik podłączył gorącą wodę do kurków z zimną, elektryk światło na werandzie do wyłącznika maszyny mielącej śmieci. Jak ją włączysz, zapala się lampa na werandzie…

Zwykle Julie bardzo przejmowała się kłopotami brata, tym razem sytuacja wydała jej się zabawna.

– A gdzie dał wyłącznik młynka do śmieci? – zapytała ze śmiechem.

– Herman połączył go z wywietrznikiem piekarnika. Znów naszedł go jeden z tych jego dziwacznych humorów. Czasami myślę, że jest taki zadowolony z otrzymania pracy, iż rozmyślnie wszystko plącze, by trwała jak najdłużej.

– No to może dokładniej sprawdź inne urządzenia. Powstałaby nieciekawa sytuacja, gdyby po wprowadzeniu się pan burmistrz Addelson włączył suszarkę i spalił kuchenkę mikrofalową.

– To nic śmiesznego, Julie. Adwokat Addelsona zadbał, by umowę opatrzono klauzulą o karach. Jeżeli nie uwinę się z robotą do końca kwietnia, każdy dzień zwłoki będzie mnie kosztował pięćdziesiąt dolarów. Chyba że opóźnienie nastąpi w wyniku działania siły wyższej.

Julie starała się zachować powagę, ale w jej oczach wciąż na nowo zapalały się iskierki wesołości. Wyobrażała sobie, jak burmistrz przekręca kontakt na werandzie i zamiast światła zaczyna przeraźliwie ryczeć maszyna do przeróbki odpadów. Oprócz piastowania stanowiska burmistrza, Addelson był właścicielem banku, firmowego sklepu Forda i drugiego z towarami żelaznymi oraz sporego kawałka ziemi na zachód od Keaton. Hermana Henklemana także znali wszyscy w mieście; elektryk z zawodu, a stary kawaler z wyboru, mieszkał sam w niewielkiej ruderze na peryferiach. Jak miał ochotę, pracował, gdy się upił śpiewał, a na trzeźwo rozprawiał o wydarzeniach historycznych ze znajomością tematu i słownictwem godnym profesora uniwersytetu.

– Nie sądzę, byś musiał się martwić odwołaniem się przez burmistrza Addelsona do klauzuli o karze – zauważyła Julie z uśmiechem. – Postępowanie Hermana niewątpliwie da się zakwalifikować jako działanie „siły wyższej”. On jest jak huragan i trzęsienie ziemi równocześnie – nieprzewidywalny, nie do powstrzymania. Każdy to wie.

Carl roześmiał się głębokim, gardłowym śmiechem.

– Masz rację – przyznał. – Jeżeli Addelson zaskarży mnie do sądu, miejscowi przysięgli rozstrzygną sprawę na moją korzyść.

Nastąpiła pełna wzajemnego zrozumienia chwila ciszy. Potem z westchnieniem odezwał się Carl:

– Nie rozumiem, co w niego wstąpiło. W „normalnym” stanie Herman jest wyśmienitym elektrykiem. Chciałem pomóc mu stanąć na nogi, dać zarobić parę groszy, sądziłem, że będzie w porządku.

– Burmistrz Addelson nie zaskarży cię, jeżeli spóźnisz się z robotą kilka dni – wtrącił wielebny Mathison, z wyrazem błogości na twarzy dobierając sobie następny kawałek pieczeni. – To sprawiedliwy gość, dobrze wie, że jesteś najlepszym budowniczym po tej stronie Dallas, a twoja praca warta wyłożonych pieniędzy.

– Masz rację – przyznał Carl. – Ale pogadajmy o przyjemniejszych sprawach. Julie, od tygodni wykręcasz się od odpowiedzi, powiedz wreszcie, wychodzisz za Grega?

– Och! – zaczęła zmieszana. – My, ja… – Cała rodzina obserwowała z rozbawieniem, jak Julie przesuwa srebrne sztućce, potem zabiera się do przestawiania miski z ziemniakami tak, aby naczynie znalazło się dokładnie pośrodku stołu. Ted wybuchnął śmiechem, wtedy opamiętała się i zawstydzona znieruchomiała. Od dzieciństwa, gdy trapiły ją jakieś zmartwienia lub coś wyprowadziło z równowagi, odczuwała przemożną potrzebę robienia porządków: w komodzie w sypialni, w szafce kuchennej czy na stole. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Chyba tak, w przyszłości…

Wciąż jeszcze o tym myślała, gdy we trójkę opuszczali dom. Niespodziewanie z ciemności wyłonił się Herman Henkleman, z niepewną miną miętosząc w rękach kapelusz. Miał siedemdziesiąt lat, był wysoki i chudy. Na ich widok z godnością wyprostował ramiona, czym, jak zwykle, ujął Julie.

– Dobry wieczór wszystkim – rzucił w stronę zebranych na werandzie, a potem zwrócił się do Carla: – Wiem, że już nie mam tej roboty przy domu Addelsona, ale chcę poprawić, co spartoliłem, pozwolisz mi? O nic więcej nie proszę. Nie chcę żadnej zapłaty, zawiodłem cię, chcę tylko usunąć usterki, najlepiej jak potrafię.

– Herman, przykro mi, ale nie mogę…

Starszy mężczyzna uniósł dłoń o długich, zaskakująco arystokratycznych palcach.

– Carl, nikt się nie połapie w tym, co sknociłem. Przez cały tydzień źle się czułem, ale nie mówiłem, żebyś sobie nie pomyślał, że jestem starym niedojdą i zwolnił mnie z roboty. To nic poważnego, zwyczajna grypa. Twój nowy elektryk pewnie sądzi, że da sobie radę, ale pomyśl, jak wyjdzie coś dopiero po ociepleniu domu, trzeba będzie wszystko zrywać. Ośmieszysz się przed Addelsonem. Nie da się bezkarnie zmienić elektryka w środku roboty.

Carl zawahał się. Julie z Tedem taktownie odeszli na bok, by ułatwić bratu wycofanie się z podjętej decyzji. Szybko pożegnali się i ruszyli w stronę samochodu Carla.

– Do Panhandle zbliża się z północy front atmosferyczny – powiedział Ted. Lekko zadrżał z zimna w cienkiej kurtce. – Jak zacznie padać śnieg, będziesz zadowolona z napędu na cztery koła. Szkoda, że Carl potrzebuje telefonu w swoim pickupie, byłbym spokojniejszy, gdyby mógł zostawić ci aparat.

– Nic mi nie będzie – zapewniła Julie z uśmiechem, całując brata w policzek. Ruszyła z miejsca, ale nadal obserwowała go w lusterku. Stał na chodniku z rękami w kieszeniach, wysoki, przystojny blondyn, z chłodnym wyrazem zagubienia na twarzy, miną, jaką widziała u niego wielokrotnie od rozwodu z Katherine Cahill. Katherine była jej najlepszą przyjaciółką, nawet teraz, po przeniesieniu się do Dallas. Ani ona, ani Ted nigdy nie opowiadali jej o sobie złych rzeczy i nie mogła zrozumieć, dlaczego tych dwoje, których tak kocha, nie potrafi kochać się wzajemnie. Odganiając przygnębiającą myśl, skupiła się na jutrzejszej podróży do Amarillo. Miała nadzieję, że nie będzie padało.

– Hej, Zack – rozległ się ledwo słyszalny szept – co zrobisz, jak pojutrze zacznie padać śnieg, jak mówili w telewizji? – Dominie Sandini wychylił się z górnej pryczy i patrzył na zamyślonego mężczyznę wyciągniętego na dolnym łóżku. – Zack, słyszałeś mnie? – zapytał głośniej.

Zack starał się choć przez chwilę nie myśleć o zbliżającej się ucieczce. Wolno uniósł głowę i spojrzał w stronę żylastego trzydziestolatka o oliwkowej cerze, z którym dzielił celę więzienia stanowego w Amarillo i którego wtajemniczył w swoje plany. Musiał! Choćby z tego prostego powodu, że jego towarzysz niedoli miał w nich swój udział. Wuj Dominica – emerytowany bookmacher, a według informacji zdobytych w więziennej bibliotece, mający powiązania z mafią w Las Vegas – odgrywał w nich niepoślednią rolę. Zack zapłacił majątek Enrico Sandiniemu za pomoc już na wolności, po zapewnieniu Dominica, iż jego wuj to człowiek honoru. Ale tak naprawdę, jeszcze przez kilka godzin nie będzie wiedział, czy pieniądze, które polecił Mattowi Farrellowi przetransferować na szwajcarskie konto Sandiniego, cokolwiek zdziałają.

– Poradzę sobie – odrzekł obojętnie.

– Dobra, a jak już „sobie poradzisz”, nie zapomnij, że jesteś mi krewny dziesięć dolców. W zeszłym roku założyliśmy się o Bearsów i ty przegrałeś. Pamiętasz?

– Oddam ci, jak się stąd wyrwę. – Na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał, Zack dodał: – Kiedyś.

Z konspiracyjnym uśmiechem Sandini wyciągnął się z powrotem na pryczy, podłożył kciuk pod stronę listu, który otrzymał tego dnia, skrzyżował nogi w kostkach i w milczeniu oddał się lekturze.

Takie gówniane pieniądze… pomyślał ponuro Zack. Kiedyś dawał dziesięciodolarowe napiwki posłańcom i portierom tak lekko, jakby wręczał banknoty z dziecięcej loteryjki. Tu, w piekle, w którym spędził ostatnie pięć lat, mężczyźni zabijali się dla dziesięciu dolarów. Za dziesiątaka można tu było dostać wszystko, choćby kilka papierosów z marihuaną, garść tabletek odurzających lub podniecających, czasopisma pełne najrozmaitszej perwersji. To tylko kilka z wielu „przedmiotów zbytku” osiągalnych tutaj za pieniądze. Zazwyczaj starał się nie myśleć o życiu, jakie wiódł na wolności; powrót do tamtych czasów uczyniłby trudniejszą do zniesienia teraźniejszość: celę dwanaście na piętnaście stóp, ze zlewem, kiblem i dwiema pryczami. Teraz, gdy zrozumiał, że albo ucieknie, albo zginie, próbując wyrwać się stąd, chciał sobie przypomnieć tamte dni. Wspomnienia umocnią go w postanowieniu, bez oglądania się na koszty i ryzyko. Pragnął przypomnieć sobie uczucie wściekłości, jakie ogarnęło go, gdy pierwszego dnia usłyszał za sobą trzask drzwi celi, i to późniejsze, z więziennego dziedzińca. Stał otoczony przez grupę bandziorów, szydzących: „Chodź no, ty gwiazdorze, pokaż nam, jak wygrywałeś swoje filmowe walki!” Ogarnęło go szaleństwo, ślepa, irracjonalna furia. Rzucił się w stronę najpotężniejszego. Umrzeć, ale wcześniej dać wycisk swemu dręczycielowi! Był w świetnej formie. Zadał wiele dobrych ciosów, przydawała się szkoła, jaką przeszedł, przygotowując się do roli „twardziela”. Po bójce miał złamane trzy żebra i odbite nerki, ale dwóch z jego przeciwników wyglądało gorzej.

Zwycięstwo okupił tygodniem izolatki, ale gdy dołączył do współwięźniów, nikt nie odważył się z niego drwić. Szybko rozniosła się plotka, że jest niespełna rozumu i nawet najtwardsi z najtwardszych schodzili mu z drogi. W końcu skazano go za morderstwo, nie za jakieś drobne przestępstwo i to jeszcze zwiększało respekt. Minęły trzy lata, zanim zmądrzał i zrozumiał, że najlepiej urządzi go stanowisko funkcyjnego. Rolę grzecznego harcerzyka opanował do perfekcji. Niektórych współwięźniów nawet polubił, ale ze sobą, przez te wszystkie lata, nie najlepiej sobie radził; nigdy nie zaznał wewnętrznego spokoju. Stan taki mógłby osiągnąć jedynie wtedy, gdyby pogodził się ze swoim losem.

Ale nie mógł. Nie potrafił przyjąć postawy doradzanej skazanym na samym początku: pogodzić się z utratą wolności i zająć się odliczaniem upływających dni. Nauczył się udawać „przystosowanego”, chociaż było wręcz przeciwnie: każdego ranka, zaraz po otwarciu oczu, w jego głowie rozpoczynała się gonitwa myśli, z każdą chwilą nabierająca tempa, trwająca dopóty, dopóki znużony nie zasnął.

Czuł, że wariuje, dlatego musi wydostać się na wolność. Opracował solidny plan – każdej środy naczelnik Hadley, rządzący więzieniem żelazną ręką, brał udział w zebraniach społeczności Amarillo; Zack był jego kierowcą, a Sandini chłopcem na posyłki. Dzisiaj właśnie była środa; wszystko, czego Zack potrzebował w czasie ucieczki, czekało na niego w Amarillo. Ale Hadley, który na spotkaniu miał wygłosić odczyt, poinformował Zacka, że imprezę przeniesiono na piątek. Szczęki zacisnęły się same: gdyby nie ta zwłoka, już byłby wolny. Albo martwy. Teraz musi czekać aż dwa dni! Nie wiedział, czy wytrzyma przedłużające się napięcie.

Zamykając oczy, po raz setny wrócił myślami do każdego szczegółu. Przedsięwzięcie miało niedociągnięcia, to prawda, ale przynajmniej Dominicowi Sandiniemu mógł ufać bez zastrzeżeń. Wszystko za murem, pieniądze, transport, dokumenty, miał załatwić Enrico Sandini. Reszta była na głowie Zacka. Najbardziej niepokoiły sprawy od niego niezależne, nie dające się przewidzieć, choćby pogoda czy miejsce blokady na drogach. Nawet przy dokładnym zaplanowaniu ucieczki istniały tysiące drobnych wydarzeń, mogących spowodować lawinę następnych i w rezultacie klęskę. Ryzyko było ogromne, ale jakie mogło to mieć znaczenie? Do wyboru miał tylko dwie możliwości: pozostać w tym piekle i pozwolić, by uczyniło z niego ludzki wrak, albo zaryzykować śmierć od kuli strażnika. Uznał, że lepiej dać się zabić, niż gnić za życia.

Wiedział też, że jeżeli nawet mu się powiedzie, polowanie nigdy nie ustanie. Przez resztę życia, jak przypuszczał, niezbyt długiego, niezależnie w jakiej części świata się ukryje, nigdy nie będzie mógł czuć się swobodnie, przestać oglądać się. Ale warto, bez względu na cenę!

– Niech to szlag! – okrzyk Sandiniego wyrwał Zacka z rozmyślań. -Giną wychodzi za mąż. – Zamachał listem. Zack popatrzył na niego zaskoczony, Sandini powtórzył, teraz głośniej: – Zack, słyszałeś, co powiedziałem? Moja siostra Giną za dwa tygodnie wychodzi za mąż. Za Guido Dorellego.

– Właściwy wybór – rzucił Zack obojętnie – przecież to z nim jest w ciąży.

– No tak, ale jak ci mówiłem, mama zamierzała nie dopuścić do ich małżeństwa.

– Bo to rekin od pożyczek. – Zack przypomniał sobie, co słyszał o Guido.

– Nie o to chodzi. W końcu facet musi jakoś zarabiać na życie, mama to rozumie. Guido zwyczajnie pożycza ludziom w potrzebie.

– A jak nie mają, by zwrócić dług, łamie im nogi.

Twarz Sandiniego w jednej chwili posmutniała i Zack od razu pożałował sarkazmu. Mimo że jeszcze przed ukończeniem dwudziestu ośmiu lat ten drobny, szczupły Włoch miał na koncie dwadzieścia sześć ukradzionych samochodów i był zatrzymywany szesnaście razy, zaskakiwał dziecięcą wręcz otwartością. Tak samo jak Zack był funkcyjnym, ale na tym podobieństwo ich losów się kończyło: Sandini miał wyjść na wolność za cztery tygodnie. Zawsze skory do bitki, wojowniczy jak kogut, Zackowi, którego filmy uwielbiał, okazywał gorącą przyjaźń.

Miał liczną, serdeczną rodzinę, z którą w każdy dzień odwiedzin spotykał się na więziennym dziedzińcu. Gdy krewni zorientowali się, kim jest jego towarzysz z celi, zaczęli traktować Benedicta z pełnym podziwu szacunkiem, a widząc, że nikt nigdy go nie odwiedza, uznali za swojego. Zack marzył, by go pozostawiono w spokoju, unikał ich towarzystwa, ignorował próby nawiązania kontaktu. Ale nie potrafił ich zniechęcić. Im mocniej starał się odizolować, tym bardziej osaczali go śmiechem i miłością. Nim zdążył się zorientować, co się dzieje, już ściskały go i całowały: duża i tęga mama Sandini, siostry Dominica, jego kuzynki. Ciemnowłose maluchy z ujmującymi uśmiechami na buziach i lizakami w lepkich rączkach wpychały się Zackowi na kolana, a ich matki, całe oliwkowe, otaczały go ciasnym kręgiem, z ożywieniem rozprawiając o wydarzeniach w rodzinie, a on bez skutku usiłował zapamiętać ich imiona. Równie marnie wychodziły mu uniki przed słodką, lepką cieczą skapującą z lizaków – krople jakoś zawsze lądowały w jego włosach. Siedział na ławce na pełnym odwiedzających więziennym dziedzińcu i patrzył, jak mały pucułowaty Sandini niepewnie stawia pierwsze kroki, a rączki o pomoc wyciąga do niego, nie kogoś z rodziny.

Niemal fizycznie czuł ich ciepło. Dwa razy w miesiącu, regularnie jak w zegarku, nadchodziła paczka, taka sama jak dla Dominica, z włoskimi ciasteczkami i pachnącym salami owiniętym w poplamiony tłuszczem, brązowy papier. Zack, choć cierpiał potem na niestrawność, od razu zjadał kawałek salami i ciasteczka do ostatniego, a gdy kobiety Sandinich przysyłały mu liściki z prośbą o autograf, zawsze spełniał ich życzenia. Od mamy Sandini dostawał urodzinowe kartki, w których karciła go jak dziecko – „jesteś za chudy”. Nieliczne chwile dobrego nastroju zawdzięczał Dominicowi. Czuł się bardziej związany z Sandinim i jego rodziną niż kiedykolwiek ze swoją.

Teraz, próbując zatrzeć wrażenie, wywołane krytyczną uwagą o przyszłym szwagrze Dominica, powiedział poważnie:

– Wiesz, im dłużej się zastanawiam, dochodzę do wniosku, że banki nie są lepsze. Wyrzucają na bruk wdowy i sieroty, jeżeli kredyt nie jest spłacany.

– No właśnie! – ożywił się Sandini. Wymownie potrząsnął głową, znów w dobrym humorze.

Zack od razu poczuł ulgę i mógł oderwać się od myślenia o ucieczce, od rozpatrywania po raz tysięczny najbardziej ryzykownych momentów. Zmusił się do skupienia uwagi na wiadomości, którą otrzymał Sandini.

– Jeżeli twojej matce nie przeszkadza zawód Guido ani jego więzienna przeszłość, to czemu nie chciała pozwolić Ginie na poślubienie go?

– Mówiłem ci już – z powagą odrzekł Sandini – Guido był już raz żonaty, w kościele, rozwiódł się, więc został ekskomunikowany.

Zack, z trudem zachowując powagę, powiedział:

– O tym nie pomyślałem.

Sandini wrócił do listu.

– Giną przesyła ci ucałowania. Mama też. Mówi, że za mało do niej piszesz i za mało jesz.

Zack popatrzył na rękę, na tani, plastikowy zegarek, który pozwolono mu nosić. Wstał.

– Podnieś dupę, Sandini. Czas na apel.

Загрузка...