Przez następne tygodnie Julie radziła sobie w jedyny znany jej sposób: przestała słuchać radia i oglądać telewizję, i zagłębiła się w pracy. Każdy dzień, co do minuty, wypełniały jej zajęcia, wieczorem, wyczerpana, padała na łóżko. Wzięła dodatkowe godziny korepetycji, podjęła się prowadzenia kościelnej wenty, a także przewodnictwa w komitecie obchodów dwusetnej rocznicy powstania Keaton, zaplanowanych na ostatni tydzień maja. Uroczystości miały być huczne, z pokazami ogni sztucznych, tańcami w parku i balem maskowym. Nikt nie miał wątpliwości co do przyczyn zapału Julie.
Ale miasto żyło swoimi sprawami, coraz rzadziej obrzucano ją ukradkowym, współczującym spojrzeniem, jej osoba schodziła na dalszy plan. Mieszkańcy Keaton nigdy nie byli do tego stopnia pozbawieni serca, by gratulować jej odwagi wydania mężczyzny, którego kochała.
Dni przechodziły w tygodnie, mijały na gorączkowych przygotowaniach. Julie z wolna, bardzo powoli, odzyskiwała dawną równowagę ducha. Zdarzały jej się dni, w trakcie których przez cztery, pięć godzin nie myślała o Zacku, noce, gdy przed snem po raz tysięczny nie czytała jedynego listu, jaki od niego dostała, ranne przebudzenia bez wpatrywania się w sufit niezdolnymi do łez oczyma, bez wspominania ich zwariowanej walki na śnieżki czy lepienia śnieżnego potwora, niskiego timbre głosu, gdy czule szeptał, kochając się z nią.
Paul spędzał każdy wolny weekend w Keaton. Z początku zatrzymywał się w motelu, potem, na zaproszenie rodziców Julie, w ich domu. A całe miasto plotkowało o agencie FBI, który przybył aresztować Julie, a zakochał się w niej. Ale ona wolała nie przyjmować do wiadomości celu jego wizyt, nie mówić mu, że marnuje czas, potrzebowała jego obecności. Bo Paul potrafił pobudzić ją do śmiechu i wyglądem przypominał jej Zacka. A więc spędzali wiele czasu we czwórkę – z Tedem i Katherine – potem on odprowadzał ją do domu i za każdym razem coraz namiętniej całował na dobranoc. Podczas szóstego weekendu jego cierpliwość i opanowanie zdawały się słabnąć. Tego wieczora z Tedem i Katherine wybrali się do kina, potem Julie zaprosiła całą trójkę do siebie na kawę. Po wyjściu brata z Katherine Paul ujął Julie za dłonie i uniósł z miejsca.
– Spędziłem cudowny weekend – powiedział. – Nie skarżę się nawet na zmuszenie mnie do gry w piłkę nożną z bandą dzieciaków na wózkach, po której jestem do cna wyczerpany.
Na widok jej pogodnej miny twarz mu złagodniała.
– Uwielbiam patrzyć, jak się do mnie uśmiechasz – szepnął. – Żeby mieć pewność, że uśmiechasz się, ile razy o mnie pomyślisz, przyniosłem ci prezent. – Sięgnął do kieszeni, wyjął płaskie, obite aksamitem pudełko i podał jej. Patrzył w zaskoczoną twarz, czekał na reakcję. Otworzyła. W środku znajdowała się złota figurka maleńkiego clowna, z oczami z szafirów, zawieszona na długim, pięknym łańcuszku. Julie ostrożnie wyjęła klejnocik, a wtedy nóżki i rączki poruszyły się i zadźwięczały. Roześmiała się.
– Jest śliczny – powiedziała – i taki zabawny.
– Cieszę się. – Zauważył cieniutkie pasemko złota pod kołnierzykiem jej sukienki. – Zdejmij łańcuszek i przymierz ten. Julie odruchowo podniosła rękę ku szyi, ale było za późno. Paul już go zdejmował, razem ze ślubną obrączką, tą odebraną Zackowi w Meksyku.
Zaklął i mocno chwycił ją za ramiona.
– Dlaczego? – zapytał. Z widocznym wysiłkiem powstrzymywał się od potrząśnięcia nią. – Dlaczego torturujesz się wspomnieniami? Postąpiłaś właściwie!
– Wiem – szepnęła i popatrzyła mu w twarz.
– No to, do cholery, zapomnij wreszcie o nim! Jest w więzieniu i pozostanie tam przez resztę swojego życia. Ty masz własne. Powinnaś je wypełnić mężem i dziećmi. Wiesz – głos Paula złagodniał, puścił ją – potrzeba ci mężczyzny, który weźmie cię do łóżka i sprawi, że zapomnisz o tamtym. – Popatrzył w jej gniewne oczy. – Kochałaś się z nim, Julie, wiem, ale teraz nie ma to znaczenia.
Uniosła brodę.
– Dopiero gdy dla mnie przestanie to mieć znaczenie – powiedziała z godnością – będę gotowa na kogoś innego, nie wcześniej.
Paul, rozzłoszczony, ale i rozbawiony, dotknął kciukiem jej brody.
– Boże, jaka ty jesteś uparta. A co zrobisz – spytał żartem – gdy wyjadę i nigdy tu nie wrócę?
– Będę tęskniła.
– Widzę, że na razie muszę się tym zadowolić – powiedział zirytowany.
W odpowiedzi uśmiechnęła się serdecznie i skinęła głową.
– Masz bzika na punkcie smakołyków mojej matki. Przyciągnął ją do siebie.
– Mam bzika na twoim punkcie. Przyjadę w przyszły weekend.