ROZDZIAŁ 50

Promienie wschodzącego słońca zaczynały już przygrzewać. Drogą ze wsi do przystani szedł mężczyzna, zapadając się niemal po kostki w piachu, pod pachą trzymał kilka czasopism; za towarzysza miał jedynie własny cień. Kierował się prosto ku molo. Nie zatrzymał się przy żadnym z rybaków rozładowujących połów czy naprawiających sieci, do nikogo nie zagadał, oni także zachowywali obojętność, milczeli. Kilka par ciekawskich oczu odprowadziło nieznajomego do jego łodzi, czterdziestojednostopowej Hatteras ze świeżo wymalowaną niebieską farbą nazwą „Julie”. Poza imieniem łodzi, uwidocznionym zgodnie z morskim prawem na rufie, nic więcej w tej jednostce nie przyciągało uwagi. Z daleka wyglądała jak tysiące innych, pływających tutaj, przy wybrzeżu Ameryki Południowej, niektóre wyczarterowane przez łowiących dla sportu, znakomita większość ciężko pracująca na utrzymanie właściciela. Wszystkie wypływały o świcie, nim słońce zgasiło gwiazdy; brzemienne połowem wracały pod wieczór.

Tak jak i łódkę, jej właściciela, który właśnie długimi krokami przemierzał keję, wyróżniało niewiele. Zamiast szortów i wełnianej koszuli, ulubionych przez kapitanów innych kutrów, miał na sobie ubranie prostego rybaka – białą koszulę z szorstkiej bawełny, o szerokich rękawach, spodnie koloru khaki. Na nogi włożył buty o miękkich podeszwach, na czoło głęboko nasunął ciemną, wełnianą czapkę.

Na opalonych słońcem policzkach widniał czterodniowy zarost, ale gdyby ktoś przyjrzał się nieznajomemu z bliska, zauważyłby, że jego twarz była mniej ogorzała niż innych; także wyposażenie łodzi wyglądało na bardziej przydatne w czasie rejsu niż połowów. Ale nikt nie zaprzątał sobie nim głowy. W porcie na wyspie roiło się od konkurujących ze sobą rybaków, a „Julie” była zaledwie jedną z tysięcy zawijających tu łodzi, często z ładunkiem, o którym należało mówić szeptem.

Z drugiej strony przystani dwóch rybaków na „Diabolo” na chwilę uniosło głowy, gdy właściciel „Julie” wchodził na jej pokład. Cicho zamruczał generator, na łodzi zabłysły światła.

– Urządzenie pracuje przez połowę nocy – zauważył jeden z nich. – Po jaką cholerę tak długo?

– Czasami, przez zasłony, widać jego cień przy stole. Pewnie siedzi i czyta.

Drugi rybak wskazał znacząco wzrokiem na pięć anten górujących wysoko nad mostkiem.

– Ma na tej łajbie wszelki ekwipunek, łącznie z radarem. I nigdy nie łowi ani nie szuka chętnych do przejażdżki. Wczoraj stał na kotwicy w pobliżu Calvary Island, a nawet nie zanurzył wędek.

– Bo to nie żaden rybak, turystów też nie wozi – zauważył z niesmakiem pierwszy.

– Może narkotyki?

– A co by innego? – Jego kolega z obojętną miną wzruszył ramionami.

Nieświadomy, że w tej ruchliwej przystani jego osoba budzi jakiekolwiek emocje, Zack studiował leżące przed nim na stole mapy, uważnie wyznaczał kurs, jakim być może popłynie w przyszłym tygodniu. Gdy kończył, była już trzecia rano, ale wiedział: choć wyczerpany, i tak nie zaśnie. W ciągu ostatnich siedmiu dni sen niemal całkiem go opuścił i to nie z powodu napięcia spowodowanego ucieczką.

W Stanach, dzięki powiązaniom Enrico Sandiniego i pół milionowi dolarów, wszystko poszło gładko. W ustalonym terminie, na polanie oddalonej 200 jardów od jego górskiej kryjówki w Kolorado wylądował niewielki, wynajęty helikopter. Lądowisko istniało w tym miejscu od dawna, tyle że przeznaczone dla właścicieli domu i ich gości. Zack, z nartami na ramieniu, w stroju narciarskim i zakrywających pół twarzy goglach, wszedł na pokład maszyny i po godzinie lotu znalazł się w pobliżu małej stacji narciarskiej. Pilot nie zadawał żadnych pytań ani nie okazał zdziwienia. Bogaci narciarze często używali tego rodzaju transportu, by zimową porą bez kłopotu przemieszczać się w leśnej głuszy.

Na parkingu przed narciarskim domkiem oczekiwał już na niego wynajęty samochód. Po ujechaniu sporego kawałka na południe, Zack znalazł się u kresu samochodowego etapu: na dobrze zamaskowanym pasie startowym stał, zgodnie z planem, gotowy do startu samolot. Pilot helikoptera nie miał pojęcia, kogo wiezie, nie był wtajemniczony w cały spisek, czego nie dało się powiedzieć o pilocie samolotu. Trasa lotu, przerywanego jedynie lądowaniem w celu uzupełnienia paliwa, różniła się znacznie od tej zgłoszonej kontroli powietrznej. Niewielki samolot kierował się na południowy wschód, potem jeszcze bardziej wykręcił na południe.

Wkrótce po opuszczeniu przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych Zack usnął, budził się tylko w czasie tankowania. Od znalezienia się w miejscu przeznaczenia sen gdzieś odpłynął i nie udało mu się przespać naraz więcej niż kilka godzin.

Wstał i poszedł do kuchni. Nalał sobie brandy, z nadzieją, że alkohol pomoże mu zasnąć, potem zabrał szklankę do saloniku, służącego mu w tym małym pływającym domku za pokój dzienny i jadalnię. Zgasił główne światło w kabinie, zostawił tylko zapaloną małą mosiężną lampkę na stole obok sofy, by oświetlała podobiznę Julie, tę wydartą z pierwszej strony gazety sprzed tygodnia, którą w ramkach zawiesił na ścianie.

Za pierwszym razem wydało mu się, że to fotografia z uroczystości odbierania dyplomu. Dzisiaj, pociągając brandy, przyjrzał jej się dokładnie. Zdjęcie zostało zrobione raczej w trakcie wesela lub przyjęcia z innej okazji. Julie, ubrana w brzoskwiniową suknię ze skromnym wycięciem pod szyją, odsłaniającym naszyjnik z pereł, zwróciła jego uwagę przede wszystkim uczesaniem, włosami upiętymi w taki sam sposób jak podczas ich randki.

Zadręczał się, ale nic nie mógł na to poradzić. Wziął ramkę z podobizną Julie do ręki i położył na kolanach. Powoli przesuwał kciukiem po ustach dziewczyny i zastanawiał się, czy po powrocie do domu znów śmieje się tak beztrosko. Miał taką nadzieję, ale gdy patrzył na zdjęcie, przypomniał sobie jej twarz z chwili pożegnania – bolesny wyraz oczu, gdy wyśmiał jej wyznanie. Wspomnienia nie dawały mu spokoju, rozdzierały serce, dołączyły do długiej listy trosk, z tą najważniejszą dotyczącą jej – czy nie jest w ciąży. Torturował się myślami o tym, co by przeżywała, zmuszona do aborcji albo do urodzenia nieślubnego dziecka w małym miasteczku.

Było tyle spraw, o których chciał jej powiedzieć, tyle rzeczy, które pragnął wyznać. Dokończył brandy. Odezwała się pokusa napisania następnego listu. Codziennie pisał jeden, choć wiedział, że nigdy ich nie wyśle. Musi przestać, pomyślał.

Musi zapomnieć o niej, zanim postrada zmysły…

Musi się trochę przespać…

Odruchowo sięgnął po papier i długopis.

Czasami „donosił” jej, co robi, pisał o sprawach, które, jak sądził, powinny ją zainteresować: o wyspach na horyzoncie, o zwyczajach miejscowych rybaków. Ale nie dzisiaj. Wyczerpanie i brandy sprawiły, że wyrzuty sumienia urosły do monstrualnych rozmiarów. Według starej amerykańskiej gazety, którą kupił rano we wsi, Julie była podejrzana o współudział i pomoc w jego ucieczce.

Przyszło mu do głowy, że do obrony przed natarczywością policji i FBI, przed oskarżeniami o współudział, tylko po to, by po zastraszeniu zmusić ją do wygodnych dla władz zeznań, powinna wziąć prawnika. Musi zatrudnić adwokata z prawdziwego zdarzenia, a nie jakiegoś tam prowincjonalnego głąba. No i będzie potrzebowała pieniędzy, dużych. Nowe wyzwanie odegnało nastrój beznadziejności i rozpaczy, w jakim tkwił od rozstania z nią. Gorączkowo zastanawiał się nad rozwiązaniem sprawy, wynajdował wciąż nowe przeciwności, i zaraz wymyślał sposoby uporania się z nimi.

Z wolna wstawał świt. Zack wyprostował się w fotelu, niesłychanie znużony i całkowicie przegrany. Przegrany, bo wiedział, że wyśle ten list. Musi! Dlatego, że znalazł dla niej radę, bo rozpaczliwie pragnął, by poznała jego uczucia. Teraz już rozumiał, że prawdą nie sprawi jej tyle bólu, ile wyrządził kłamstwem. To będzie ich ostatni kontakt, ale przynajmniej naprawi to paskudne zakończenie najcudowniejszych dni i nocy jego życia.

Przez zasłony saloniku przebijały się promienie słońca. Spojrzał na zegarek. Pocztę zabierano z wyspy tylko raz w tygodniu, w poniedziałek rano. A to oznaczało, że nie zdąży przepisać nagryzmolonego byle jak listu. Musi jeszcze napisać do Matta, wytłumaczyć, czego od niego oczekuje.

Загрузка...