ROZDZIAŁ 70

– Co za fantastyczny wieczór – powiedziała Katherine z entuzjazmem. Siedzieli w restauracji we czworo: ona, jej mąż, Julie i Paul Richardson. Sobotnie wypady do kina, kończące się wizytą na kolacji w Mandillos, w ciągu ostatnich sześciu tygodni stały się rytuałem. Julie rzuciła się w wir życia z gwałtownością bardziej niepokojącą niż cieszącą jej bliskich. – Czyż nie mam racji? – Katherine spoglądała w trzy uśmiechnięte twarze.

– Cudowny – przyznał Ted.

– Wspaniały – zgodził się Paul. Objął Julie ramieniem.

– A jak ty uważasz? Określiłabyś cotygodniowe spotkanie naszej czwórki mianem fantastycznego, cudownego czy wspaniałego? – zażartował.

– Jest super – orzekła Julie. – A zauważyliście, jakie mamy dzisiaj rześkie powietrze? Maj był zawsze moim ulubionym miesiącem.

W ciągu sześciu tygodni od zwolnienia Zacka zmieniła się nie tylko pogoda. Przed miesiącem Ted i Katherine pobrali się. Ślub tym razem odbył się skromny, w salonie Cahillów, celebrowany przez wielebnego Mathisona.

Z Dallas do Keaton przyjechał na tę okazję Paul Richardson, co tylko ugruntowało zwyczaj wspólnego spędzania weekendów. Od tamtej pory ojciec Julie napomykał, że chętnie udzieliłby jeszcze jednego ślubu – jak Julie i Paul się zdecydują. Paul był gotowy, ale Julie nie. Wesołość i ożywienie manifestowała jedynie na zewnątrz. W skrytości ducha osiągnęła stan błogiej narkozy, chroniący ją przed głębszymi emocjami. Odpowiadało jej to. Starała się całkowicie wymazać z pamięci przeszłość. Teraz mogła śmiać się, pracować, bawić i czuć… całkiem nieźle.

Ale nic poza tym. Starannie wypracowana równowaga ducha była tak mocna, że Julie podczas ślubu Teda i Katherine nie uroniła jednej łzy, choć była bardzo, ale to bardzo szczęśliwa. Łzy, co do jednej, wylała z powodu Zacka; znalazła się w cudownym kokonie spokoju, którego nic ani nikt nie był w stanie naruszyć.

Kelnerka przecisnęła się pomiędzy zajętymi przez licznych gości stolikami i wyciągnęła notatnik.

– To co zwykle? – zapytała. – Cztery steki New York, średnio wysmażone, z pieczonymi ziemniakami?

– Brzmi cudownie, Millie – powiedział Ted. Julie zapytała kelnerkę o męża.

– Jak Phil sobie radzi w tej nowej pracy w Oakdale's Garage?

– Idzie mu doskonale. Dzięki za szepnięcie za nim słówka. Phil mówi, że praktycznie zmusiłaś ich, by dali mu tę posadę.

– Jest świetnym mechanikiem – przypomniała Julie. – Przez wiele lat utrzymywał mój wóz na chodzie. To Oakdale's zrobiłam przysługę, nie jemu.

W Mandillos stała szafa grająca, w rogu sali znalazł miejsce niewielki parkiet. Po przeciwnej stronie znajdował się bar, nad którym królował olbrzymi telewizor, oblegany zwłaszcza podczas sezonu futbolowego. Stoliki ustawiono pośrodku.

– Mam kilka ćwierćdolarówek. – Paul sięgnął do kieszeni. – Pomożesz mi wybrać piosenki?

Julie skinęła głową i wstała z uśmiechem. Całe dziesięć minut zabrało im przejście obok stolików, przy których siedzieli na ogół znajomi. Co chwilę przystawała, by porozmawiać. Wybranie piosenek trwało moment.

– Szafa jest wyłączona, bo gra telewizor – zauważył Paul. Wrócili na swoje miejsca, do stolika stojącego we wnęce w kształcie litery U. – Powiem Millie, żeby go wyłączyła. – Rozejrzał się za kelnerką.

– Poczekaj chwilę – powiedział Ted. – Akurat podają wiadomości, chciałbym poznać wynik meczu.

Cała czwórka w milczeniu patrzyła na ekran.

„Zanim przejdziemy do wiadomości sportowych – rozległ się głos spikera- przekażemy relację Amandy Blakesly spędzającej weekend w Pacific Palisades, w urządzonej z wręcz królewskim przepychem rezydencji Zachary'ego Benedicta…”

Imię Zacka uciszyło gwar w restauracji, goście rzucali spojrzenia pełne niepokoju i współczucia w stronę miejsca, gdzie siedziała Julie. Za chwilę rozmowy rozgorzały ze zdwojoną siłą, jakby próbowano zagłuszyć padające z telewizora słowa. Gdy Ted, Katherine i Paul zaczęli rozmawiać z nienaturalnym ożywieniem, Julie tylko machnęła ręką.

– Mnie już to niewiele obchodzi – powiedziała. By podkreślić, że tamta sprawa to zamierzchła przeszłość, wsparła brodę na dłoni i ze znudzonym uśmiechem wbiła wzrok w ekran. Bez zmrużenia oka patrzyła na Zacka prowadzącego rozmowę z grupą reporterów, z taką samą obojętnością przyjęła widok uśmiechniętej do niego, cudownie pięknej Diany Copeland. Zack trzymał szklankę szampana w dłoni… tej samej, która kiedyś pieściła i odkrywała każdy centymetr jej ciała. Leniwy uśmiech był tak samo pociągający jak wtedy, w Kolorado, może nawet bardziej, bo teraz bił z opalonej twarzy.

– W smokingu wygląda doskonale – zauważyła Julie obojętnie – nie sądzicie?

– Niespecjalnie. – Paul skrzywił się. Obserwował, jak twarz Julie traci resztki kolorów.

– Każdy mężczyzna wygląda dobrze w smokingu – pośpiesznie powiedziała Katherine. – Spójrz na innych, wszyscy prezentują się wspaniale, nawet Jack Nicholson.

Julie powstrzymała uśmiech, rozbawiła ją ta zupełnie niepotrzebna próba zbagatelizowania osoby Zacka. Patrzyła dalej, na roztańczony, roześmiany tłum, gęsto przetykany znanymi twarzami. Nie czuła nic, nawet wtedy, gdy w telewizorze ktoś zawołał:

– Może przywitałabyś go pocałunkiem, Diano?

Nie opuściła wzroku, gdy Zack posłusznie objął Dianę ramieniem, a aktorka całowała go długo i namiętnie, co zebrani na przyjęciu przyjęli śmiechem i oklaskami. Spoglądała na ekran bez emocji, ale gdy Zack pochylił głowę, szepnął coś do Diany… wargami skubnął jej ucho – nie wytrzymała. Żartobliwy, czuły gest uczynił wyrwę w emocjonalnej barykadzie.

Drań, pomyślała w przypływie gniewnego bólu, który jednak natychmiast stłumiła. Nie miała prawa być zazdrosna. Powinna cieszyć się jego szczęściem, chociaż przez niego jest martwa… w środku. Nie chciała niczego odczuwać, w końcu dokonała wyboru, bardzo wygodnego…

Zack zostawił Dianę i odszedł na bok, co zakończyło krótki wywiad. Ale reporterka nie zamierzała odejść w cień. Gdy kamera zbliżyła jej twarz, zakomunikowała widzom z konfidencjonalnym uśmiechem: „Wśród gości krążą plotki o małżeństwie Zachary'ego Benedicta i jego wieloletniej przyjaciółki, Diany Copeland”.

– Właściwy wybór – powiedziała pogodnie Julie i popatrzyła po twarzach przy stoliku. – O, jest kolacja.

Pół godziny później Julie i Katherine wstały i ruszyły w stronę toalet. Julie z ożywioną twarzą wymieniała uwagi ze znajomymi przy stolikach. Paul oderwał od niej zmartwione spojrzenie.

– Jak myślisz – odezwał się do Teda – ile straciła na wadze?

– Za dużo. Ale wciąż nie traci humoru – odrzekł tamten z przekąsem.

– Ma bardzo silną wolę.

– O tak. Pracuje z pasją, bawi się na całego.

– To chyba dobry objaw? Ted westchnął gniewnie.

– Chyba tylko próbuje uciec od wspomnień.

– Dlaczego tak uważasz?

– Julie jest w stresie, więc wszystko dokoła siebie porządkuje. W ciągu ostatnich sześciu tygodni, jakby jej było mało, oprócz nauczania w szkole, pracy z kalekimi dziećmi, prywatnych lekcji, udzielania się społecznie w mieście i kościele, zajęć przy uroczystościach dwusetlecia Keaton, wytapetowała każde pomieszczenie w domu, uporządkowała każdą szufladę w kredensie. Nawet garaż odmalowała, dwa razy. Teraz przystąpiła do układania żywności w spiżarce według porządku alfabetycznego.

– Co takiego? – Paul stłumił śmiech.

– Słyszałeś. – Ted zachowywał powagę. – Nic w tym zabawnego. Ona żyje w stresie, na granicy załamania. Muszę cię o coś zapytać. – Nachylił się w stronę Paula. – Razem wpędziliśmy ją w ten koszmar, tak długo przekonywaliśmy ją o winie Benedicta, aż w końcu udało nam się. Uwierzyła. Zmusiłeś ją, by pojechała do Mexico City, ja nie przeszkodziłem w tej eskapadzie. Część winy spada na mnie, czy dostrzegasz swoją?

Paul odsunął talerzyk z deserem i kiwnął głową.

– Tak.

– No to proponuję, byśmy, ja i ty, pomyśleli, jak pomóc jej wydostać się z dołka!

– Porozmawiamy o tym później, jak odprowadzę Julie do domu.

Загрузка...