ROZDZIAŁ 72

Zack siedział w solarium. Z uwagą przeglądał dostarczone mu przez Matta wykazy akcji, by na ich podstawie zorientować się w swoim stanie posiadania. Na zewnątrz, za ścianami z matowego szkła, ktoś zawołał jego imię. Zack uniósł głowę; nie zamierzał odpowiadać, chciał zwyczajnie rozkoszować się znajomym widokiem. Nareszcie w domu!

Po drugiej stronie szkła znajdował się soczystej zieleni trawnik, po którym schodziło się do olbrzymiego, pełnego zakoli basenu, otoczonego kolumnami i marmurowymi posągami w stylu rzymskim. Na skraju posiadłości znajdowały się pawilony, wzniesione w tym samym, klasycznym stylu co główny budynek, teraz pełne gości. Podnajmujący od Zacka dom zatrudnili starego ogrodnika, a rezultaty jego starań widoczne były na każdym kroku: wręcz kłuły w oczy cudowne kolory kwiatów, kwitnących pod starannie przystrzyżonymi krzewami i w cieniu drzew.

Gęsta trawa rosnąca wokół solarium jak dywan wyciszała odgłosy zabawy rozkręcającej się na całego zaledwie o kilka kroków dalej; jedni goście dokazywali w basenie, inni grali w tenisa, jeszcze inni opalali się. Dalsze trzysta osób wróci tu dzisiejszego wieczora na drugą noc imprezy. Na skraju trawnika pracownicy firmy wynajętej w celu zapewnienia kulinarnych uciech rozstawiali już biały namiot.

– Gdzie się podziewa Zack Benedict? – zawołała do swych przyjaciół kobieta w skąpym, zielonym bikini. Nawet nie przypuszczała, że Zack słyszy ją i widzi. – Jestem tu już cały dzień, a jeszcze go nie widziałam. Pewnie jest tylko legendą, nie mężczyzną z krwi i kości. – Nie mogła go spotkać, wstęp do prywatnego zacisza mieli jedynie Matt i Meredith. Tylko oni gościli u Zacka w domu, tylko im wolno było wstąpić do wnętrza sanktuarium. Dlatego skrzywił się, gdy usłyszał następny damski głos, wołający tuż zza ściany solarium: „Hej, czy ktoś widział Zacka?”. Będzie musiał się pokazać, inaczej ta śpiewka, coraz częściej powtarzająca się przynajmniej od godziny, nie ustanie.

Za jego plecami zabrzmiał rozbawiony, delikatny i kulturalny głos Meredith Farrell:

– Czy ty przypadkiem nie widziałeś Zacka Benedicta?

– Niestety nie – zażartował. Na jej widok uprzejmie wstał.

– Wszyscy go szukają – ciągnęła tym samym żartobliwym tonem; ujęła jego wyciągniętą dłoń.

Zack pochylił się i pocałował podsunięty policzek. Sympatia, jaką od pierwszej chwili poczuł do żony przyjaciela, wciąż go zaskakiwała. Dopóki nie spotkał jej przed dwoma dniami, niezbyt poważnie przyjmował zachwyty Matta nad żoną, traktując je jako efekt niezwykłego zadurzenia, ale gdy poznał Meredith, całkowicie zmienił zdanie. Urodę pani Bancroft, w połączeniu z elegancją, od dawna podkreślały kroniki towarzyskie. Zacka zaskakiwał u niej brak chłodnej arogancji, jakiej się spodziewał; przeciwnie, odznaczała się łagodnością i serdecznością, które wzruszały go i zupełnie rozbroiły.

– Słyszałem, że ten Benedict to odludek, który nie przepada za hucznymi przyjęciami, a przynajmniej nie za tym.

– Naprawdę, dlaczego? – Spoważniała i spojrzała mu w oczy.

– Chyba nie jestem w nastroju. – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

Meredith zastanawiała się, czy nie wspomnieć o Julie Mathison – tę możliwość, przez ostatnie dwa dni, dość często rozważała – ale Matt nie tylko prosił, wręcz zabronił wymieniania imienia Julie.

– Przeszkadzam ci w pracy? – zapytała. Wskazała wzrokiem na grube teczki.

– Ależ skąd, swoją obecnością sprawiasz mi przyjemność. – Rozejrzał się za jej czarującą, dwuletnią córeczką. Miał nadzieję, że mała zaraz wpadnie do solarium i jak zwykle zażąda, by ją uściskał. – Gdzie Marissa?

– Przed drzemką je podwieczorek u Joego.

– Ta mała flirciara – popatrzył na antyczną porcelanę z Sevres, którą przed chwilą kazał gospodyni wystawić na stolik do kawy – obiecała dotrzymać mi towarzystwa przy podwieczorku.

– Lepiej schowaj przed nią te cacuszka – ostrzegła Meredith. -Ostatnio wbiła sobie do głowy, że po wypiciu kawy czy herbaty należy rozbić filiżankę o podłogę.

– Robi tak, bo powiedziałem jej, że jest księżniczką. – Wchodzący do pomieszczenia Matt usłyszał ostatnie słowa żony. – A czyż nią nie jest? Gdzie Joe? – zapytał. – Muszę go wysłać…

Wspomnienie dobrodusznego szofera wyczarowało go – Joe O'Hara stanął w drzwiach solarium. Twarz miał poważną.

– Zack, twoja gospodyni właśnie zatrzymała mnie w holu. Najwyraźniej masz gościa, który mignięciem odznaką przyprawił ją o zawrót głowy. Czeka w bibliotece. Jakiś Paul Richardson z FBI.

Zack wzdrygnął się na myśl o rozmowie z agentem FBI. Lepiej mieć to już za sobą, pomyślał, i ruszył do drzwi.

– Zack? – zawołał za nim Matt. – Wolisz rozmawiać w czyjejś obecności?

Zack zawahał się.

– Świadkowie mogą się przydać, jeżeli nie macie nic przeciwko temu.

– Jesteś gotowa na spotkanie, czegokolwiek będzie dotyczyło? – zapytał Matt żony.

Skinęła potakująco głową. We trójkę ruszyli przez długi hol, do biblioteki wyłożonej mahoniową boazerią.

Zack w milczeniu patrzył na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który przyglądał się grzbietom książek na półkach. Poczekał, aż Matt i Meredith usiądą w fotelach i zajął miejsce za biurkiem.

– Proszę o legitymację – rzucił ostro. Agent FBI, którego Zack poznał już w Mexico City, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację w skórzanej oprawce i podsunął pod nos Zackowi. Ten rzucił okiem na zdjęcie, potem na twarz agenta. – Nie najlepsza fotografia, ale pewne podobieństwo istnieje.

– Dajmy sobie spokój z tymi gierkami – powiedział Paul równie nieuprzejmie, najwyraźniej uznając ten sposób traktowania przeciwnika za najlepszy. – Od pierwszej chwili wiedziałeś, kim jestem. Znasz mnie przecież z Mexico City.

Benedict wzruszył ramionkami.

– Mniejsza z tym. Bez obecności moich prawników nie zamierzam rozmawiać z tobą czy kimkolwiek z FBI.

– Moja wizyta jest nieoficjalna, przyjechałem w sprawie osobistej. Nie musisz odezwać się słowem, mówił będę ja.

Zack lekkim ruchem głowy wskazał krzesło po drugiej stronie biurka. Paul, tłumiąc irytację z powodu obrotu, jaki przyjęło spotkanie, usiadł na wskazanym miejscu, potem położył aktówkę na podłodze i otworzył zamki.

– Wolałbym porozmawiać na osobności… – Spojrzał na obserwujących go z sofy mężczyznę i kobietę, których rozpoznał od pierwszego wejrzenia… – Bez pana i pani Farrell.

– Nie interesuje mnie, co byś wolał – odezwał się gburowato Benedict. Odchylił się w swym obitym skórą fotelu, ujął złote pióro leżące na biurku obok notatnika i obracał w palcach. – No to słucham…

Paul ukrył narastający w nim gniew pod chłodną uprzejmością.

– Zacznę od przypomnienia, że twoja sytuacja, po porwaniu Julie Mathison, nie wygląda najciekawiej. Jeżeli postanowi wnieść oskarżenie, istnieje duża szansa, że za to, co jej wyrządziłeś, z powrotem powędrujesz za kratki. Z czysto osobistych powodów – dodał lekkim tonem – z wielką przyjemnością sam zająłbym się tą sprawą.

Richardson, gdy na pozbawionej wyrazu twarzy Zacka nie dostrzegł żadnej reakcji, zupełnie spuścił z tonu.

– Słuchaj, w zamian za moją osobistą gwarancję, że ona nie wniesie oskarżenia, proszę, byś mi dał pięć minut i wysłuchał tego, co mam do powiedzenia.

– Czy słowa, jakie przed chwilą usłyszałem, mogę potraktować jako tę uprzejmą prośbę?

– Tak. – Paul z trudem powstrzymał chęć uderzenia Zacka w twarz. Benedict rzucił okiem na zegarek.

– W takim razie masz jeszcze cztery minuty i pięćdziesiąt sekund.

– Słowo, że pozwolisz mi skończyć?

– Jeśli wystarczy ci cztery minuty i pięćdziesiąt sekund. – Zack z wyraźną niecierpliwością uderzał złotym piórem o notatnik, i Paul, bez chwili zwłoki, przystąpił do rzeczy:

– Abyś nie wątpił w moją prawdomówność ani wagę informacji, które usłyszysz, musisz wiedzieć, że to ja, od początku, zajmowałem się twoją sprawą. Ja przyjechałem do Keaton, gdy ona była z tobą w Kolorado, to mnie zastała po powrocie do domu. To ja zarządziłem jej stałą obserwację po naszym wyjeździe z Keaton, bo miałem przeczucie, że będzie starała się z tobą skontaktować… albo ty z nią. To do mnie zatelefonowała wieczorem w przeddzień waszego spotkania w Mexico City. A teraz – Paul, zbliżając się do sedna, mówił z naciskiem – pomimo tego, co sądzisz, i co przekazały media, wiem z całą pewnością, że Julie nie dlatego postanowiła dołączyć do ciebie w Meksyku, by wciągnąć cię w pułapkę. Aż do tamtego wieczora my nic nie wiedzieliśmy o waszym spotkaniu. Ale w końcu nie wytrzymała i zadzwoniła do mnie, a to z dwóch powodów: trzy dni przed planowaną ucieczką odwiedziła twoją babkę, Margaret Stanhope, z romantycznej potrzeby załagodzenia rodzinnej waśni. Celu nie osiągnęła, a jeszcze otrzymała dowód, że przyznałeś się do zastrzelenia, przypadkiem, swojego brata. Następnie twoja babka poinformowała ją o swym przekonaniu, że brata, jak i później żonę, zamordowałeś z premedytacją.

Paul spodziewał się, że ta bomba wywoła jakąś reakcję, ale twarz Benedicta drgnęła tylko przy wzmiance o krewnej. Agent mówił więc dalej z zawziętością w głosie:

– Julie wróciła z Ridgemont i tego samego wieczora dowiedziała się, że ekipa pracująca przy „Przeznaczeniu” otrzymuje telefony z pogróżkami, rzekomo od ciebie, ale jeszcze nie zamierzała cię wydać. Dopiero w przeddzień planowanej ucieczki, gdy znaleziono ciało Tony'ego Austina, poinformowała nas w końcu o waszych planach. – Znów przerwał, a gdy siedzący bez ruchu Benedict spojrzał na niego z pogardą, stracił cierpliwość. – Słyszałeś, do cholery, co powiedziałem? Ta pułapka nie była przygotowywana od samego początku! Czy to jasne?

Twarz Benedicta wykrzywił grymas gniewu, ale głos porażał spokojem.

– Jeszcze raz odezwiesz się podobnym tonem, a wyrzucę cię na zbity pysk. Czy to jasne? – rzucił ironicznie.

Paul przypomniał sobie, po co tu przyjechał i ostatkiem woli opanował się.

– Przestańmy zachowywać się jak dwóch rozsierdzonych nastolatków. Nie lubimy się, ale w tej chwili to bez znaczenia. Przybyłem tutaj nie po to, by dowodzić swoich racji, ale z zamiarem dostarczenia dowodu, że Julie nie zamierzała, od samego początku, brać udziału w zastawianiu na ciebie pułapki. To, co tam zobaczyła, w połączeniu z nieodpowiadaniem przez ciebie na listy, zabolało ją mocniej, niż możesz sobie wyobrazić. Jej rodzina martwi się o nią… ja też.

– Ty? – Zack roześmiał się arogancko. – A to dlaczego?

– Bo w przeciwieństwie do ciebie czuję się odpowiedzialny za rolę, jaką odegrałem w Meksyku, i za wstrząs, jaki przeżyła. – Paul sięgnął po aktówkę i wyciągnął z niej sporych rozmiarów kopertę. Zatrzasnął zamek i wstał. Z wyrazem niesmaku na twarzy rzucił kopertę na biurko Zacka. – I dlatego, że kocham Julie.

Benedict nawet nie spojrzał na biurko.

– Jakoś mnie nie zaskoczyłeś – powiedział drwiąco.

– Może jesteś jasnowidzem – warknął Paul. – W każdym razie w tej kopercie znajdziesz dowody: dwie kasety wideo i list. Nie musisz wierzyć mi na słowo, Benedict, zobacz sam. A potem, jeżeli masz w sobie choć trochę przyzwoitości, postaraj się ulżyć jej cierpieniom.

– Jak myślisz, ile mnie będzie kosztować to łagodzenie cierpień? – zapytał Zack z druzgocącą ironią. – Milion wystarczy? Dwa? A może więcej, bo przecież zamierzacie podzielić się łupem.

Paul oparł dłonie o blat biurka, pochylił się i gwałtownie powiedział:

– Powinienem był pozwolić, by Federales, w drodze do granicy Teksasu, skatowali cię do nieprzytomności.

– Naprawdę? A czemu tego nie zrobiłeś?

Richardson wyprostował się i obrzucił Benedicta pogardliwym spojrzeniem.

– Bo Julie, zanim cię wydała, kazała mi przyrzec, że nie pozwolę, by cię skrzywdzono. Okłamała cię tylko w sprawie ciąży. Powiedziała tak, bo chciała, byś pozwolił jej przyjechać do siebie. Musiała być niespełna rozumu, gdy wydawało się jej, że jest w tobie zakochana, ty zimny, arogancki draniu.

Na te słowa Benedict podniósł się i wyszedł zza biurka.

– Spróbuj tylko! – Paul w prowokacyjnym geście zacisnął dłonie w pięści i wyciągnął przed siebie ramiona. – Spróbuj no, ty gwiazdorze filmowy. Tylko zacznij, skończę ja.

– Wystarczy! – zagrzmiał Matt Farrell i pochwycił Zacka za ramię. – Richardson, twoje pięć minut się skończyło. O'Hara! – zawołał – odprowadź pana Richardsona.

Joe O'Hara natychmiast stanął w drzwiach, za którymi najwyraźniej podsłuchiwał.

– Cholera, właśnie zaczynało się rozkręcać – powiedział z żalem. Patrzył na Richardsona z niejakim podziwem. Przesadnie uniżonym gestem wskazał drogę. – Nigdy nie spotkałem człowieka prawa, z tych w garniturkach, który by miał ochotę wychylić się zza swej odznaki i wyciągnąć pięści. Proszę pozwolić, że odprowadzę do samochodu.

Jego humor nie zdołał rozładować napięcia. Po ich wyjściu w pokoju na chwilę zapanowało głuche milczenie.

– Myślę, że powinniśmy sobie pójść – odezwał się Matt.

– A ja uważam – sprzeciwiła się Meredith, zaskakując obydwu mężczyzn- że powinniśmy zaczekać, aż Zack zapozna się z zawartością koperty. – Zwróciła się w stronę Benedicta. – Myślę także, że nadszedł czas, bym ci powiedziała, co o tym wszystkim myślę: Julie kochała cię naprawdę. I wierzę w każde słowo Richardsona.

– Jeżeli tak uważasz – odpowiedział Zack z kąśliwym sarkazmem – to sugeruję, byś zabrała te dowody i sama je obejrzała. Potem możesz je spalić.

Twarz Matta zbielała z gniewu.

– Daję ci pięć sekund na przeproszenie mojej żony.

– Wystarczą mi dwie – powiedział Zack chłodno, a Meredith uśmiechnęła się, jeszcze zanim Matt zdążył się rozpogodzić, bo słuchała słów, a nie tonu przyjaciela. Zack wyciągnął ku niej dłoń i uśmiechnął się niepewnie. – Przepraszam, zachowałem się niewybaczalnie niegrzecznie.

– Nie było tak źle. – Patrzyła w jego oczy, jakby czegoś w nich szukała. – Ale przyjmę twoją propozycję i zabiorę kopertę, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

– Skoro twój mąż wciąż rozważa, czy ma mnie uderzyć, na co zasłużyłem- powiedział Zack chłodno – nie sądzę, bym powinien ryzykować odmową.

– Tak będzie najrozsądniej – zgodziła się. Przeniosła wesołe spojrzenie na męża. Wzięła kopertę z biurka i wsunęła dłoń pod ramię Matta. – Kiedyś wspomnienie mojego imienia przyprawiało cię o podobną furię – przypomniała łagodnie. Starała się załagodzić napięcie między mężczyznami.

Grymas gniewu na twarzy Matta przeszedł w zakłopotany uśmiech.

– Naprawdę byłem takim bałwanem jak Zack? Roześmiała się.

– Odpowiedź na to pytanie mogłaby mnie skłócić z którymś z was. Matt z czułością rozburzył włosy żony i przyciągnął ją do siebie.

– Przebierzemy się i spotkamy na przyjęciu – rzuciła przez ramię, gdy wychodzili z pokoju.

– Świetnie.

Zack patrzył za nimi, zamyślony nad bliskością, jaka połączyła tych dwoje, i zmianą, jaka zaszła w przyjacielu. Kiedyś, nie tak dawno temu, wyobrażał sobie, że razem z Julie… Podszedł do okna i rozsunął zasłony. Ogarniała go wściekłość na siebie za myśl o Julie. Nie był pewien, czym bardziej pogardzał – jej perfidią czy własną naiwnością.

Miał trzydzieści pięć lat, a ona sprawiła, że pisał pełne naiwności listy miłosne i godzinami wpatrywał się w jej zdjęcie, nie wspominając o ryzykowaniu głową, by kupić odpowiedni pierścionek ślubny u jednego z najbardziej znanych jubilerów Ameryki Południowej. Wstyd i pogarda dla siebie dorównywały upokorzeniu wywołanemu świadomością pobicia, dzięki telewizji, na oczach połowy świata. Za to też była odpowiedzialna. I każdy posiadacz telewizora dowiedział się o jego ślepym, szaleńczym zadurzeniu w nauczycielce z małego miasteczka, o tym, że ryzykował życiem, by się z nią połączyć.

Wreszcie zdołał wyrzucić ją z myśli. Wyjrzał przez okno na rosnący tłum gości, przybywających na popołudniową zabawę. Glenn Close rozmawiała z Julie Roberts, a gdy uniosła głowę, ujrzała go w oknie i pomachała do niego ręką.

Zack odwzajemnił pozdrowienie. Na trawniku jego posiadłości, gotowe zareagować na skinienie palca, znalazły się najpiękniejsze kobiety świata. Zack oparł się o framugę okienną i szukał wzrokiem takiej, która by się czymś wyróżniała, podziałała na niego: wyjątkowymi oczami, romantycznym wykrojem ust, gęstwą lśniących, zdrowych włosów… kogoś pełnego ciepła, inteligentnego, mającego cele i ideały… kogoś, kto stopiłby w nim lód. Odsunął się od okna i ruszył w głąb mieszkania, aby zmienić ubranie.

Na całym świecie nie było takiej, która jak pochodnia zdołałaby ogrzać go i sprawić, by poczuł się jak w Kolorado. A nawet gdyby… nigdy już nie pozwoli pokierować się szczeniackim uczuciom. Zachowanie zakochanego uczniaka to nie dla niego, w Kolorado musiał chyba zwariować. Bez wątpienia zadziałała kombinacja czasu i miejsca. W normalnych warunkach nigdy nie zapałałby taką namiętnością do żadnej kobiety.

Musi więcej uwagi poświęcić swoim gościom. Nie wiedział dlaczego, ale po sześciu zaledwie tygodniach wolności jego radość z powrotu do filmowego światka zaczynała słabnąć. Wyczerpanie nadmiarem wrażeń, pomyślał, rozpinając guziki koszuli. W ciągu sześciu krótkich tygodni poza spotkaniami z sześcioma producentami, pięcioma dyrektorami studiów i niezliczonymi biznesmenami przeczytał także z tuzin scenariuszy, z ludźmi wynajmującymi jego oba domy omówił warunki ich opuszczenia, zatrudnił nowych pracowników i przywrócił do pracy połowę dawnych, kupił dwa samochody i złożył zamówienie na samolot. Teraz potrzebował odpoczynku, czasu na smakowanie sukcesu, który znowu należał do niego. Rzucił koszulę na łóżko. Za nim otworzyły się drzwi. Z dłońmi na pasie spodni, odwrócił się.

– Wszędzie cię szukałam, Zack! – Rudowłosa piękność obdarzyła go zachęcającym uśmiechem i podeszła bliżej; piersi prowokująco wychyliły się z wycięcia bluzki. Kołysała biodrami opiętymi długimi, jedwabnymi spodniami; na palcach i przegubach rąk błyszczały klejnoty. – I znalazłam cię akurat w momencie, gdy się rozbierasz. Czyż to nie zdumiewający zbieg okoliczności?

– Zdumiewający – skłamał. Próbował sobie przypomnieć, z kim, u diabła, ma do czynienia. – No, ale w końcu sypialnie po to są, prawda?

– Nie tylko – szepnęła i dłońmi przeciągnęła po jego piersi.

Łagodnie powstrzymał jej ręce.

– Później – powiedział. Odwrócił ją i lekko pchnął w kierunku drzwi. – Muszę wziąć prysznic. No i wyjść do gości.

Загрузка...