– Zgubiliśmy się, chyba sam widzisz! Dokąd, na Boga, my jedziemy? Co tu możemy znaleźć, chałupkę drwali? – odezwała się Julie głosem rozedrganym nerwowym napięciem.
Przez płatki śniegu, gęsto oblepiające przednią szybę, ledwie widziała drogę. Już od dłuższej chwili jechali boczną drogą, stromo wspinającą się w góry niekończącą się serią ostrych zakrętów, takich, które nawet w lecie przyprawiałyby o zawrót głowy; teraz, na śliskim śniegu, przy bardzo złej widoczności, jazda tędy zdawała się graniczyć z szaleństwem. A w momencie, gdy wydawało się, że już nie może być gorzej, wjechali w krętą drogę, tak wąską, iż samochód co chwilę ocierał się o gałęzie potężnych, czarnych sosen, rosnących po obu stronach.
– Jesteś zmęczona, widzę to – powiedział jej pasażer. – Gdybym wiedział, że nie będziesz próbowała wyskoczyć z wozu, poprowadziłbym sam i dał ci odpocząć.
Od chwili pocałunku przed prawie dwunastoma godzinami Zack traktował Julie z kurtuazją jeszcze bardziej przerażającą niż poprzednie wybuchy gniewu. Nie mogła uwolnić się od przekonania, że zmienił plany względem jej osoby, dlatego wszelkie próby nawiązania beztroskiej rozmowy spotykały się z jej uszczypliwymi uwagami. Zachowywała się jak jędza, i za to też go obwiniała.
Zignorowała ostatnie słowa i tylko ledwie dostrzegalnie wzruszyła ramionami.
– Według mapy i instrukcji jedziemy w dobrym kierunku – odezwała się w końcu – ale nie ma tam nic o drodze wznoszącej się pionowo! To samochód, a nie samolot czy pług śnieżny!
Podał jej napój zakupiony w sklepiku przy stacji benzynowej, na której zaopatrzyli się w paliwo, i gdzie Zack znowu eskortował ją w drodze do toalety. Jak poprzednio, uniemożliwił Julie zablokowanie drzwi, a potem sprawdził, czy nie została po niej jakaś kartka z informacją. Nie skomentował ani słowem jej skarg na fatalne warunki jazdy. Więc zamilkła.
W innych okolicznościach zachwyciłby ją zapierający w piersiach dech widok majestatycznych, pokrytych śniegiem gór i strzelistych sosen, teraz całą uwagę musiała skupić na utrzymaniu się na drodze. Miała nadzieję, że wreszcie, po tej niekończącej się podróży, są blisko celu, bo już ponad dwadzieścia minut temu zjechali z w miarę przyzwoitego traktu. Teraz, w strasznej śnieżnej zadymce, pięli się w górę drogą niewiele szerszą od samochodu.
– Mam nadzieję, że ten, kto dał ci tę mapę i instrukcje, choć raz tędy przejechał – powiedziała.
– A już myślałem, że wolałabyś, byśmy się zgubili – zażartował.
Nie reagowała na przyjazne rozbawienie brzmiące w jego głosie.
– Na pewno byłabym zachwycona, gdybyś ty zniknął, bo z tobą nie mam najmniejszej ochoty gubić się w tej głuszy! Prawda jest taka, że przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny prowadziłam bez przerwy, do tego przy okropnej pogodzie, i jestem zupełnie wyczerpana…
Urwała, przerażona widokiem wąskiego drewnianego mostku tuż przed nimi. Jeszcze dwa dni temu w Kolorado panowała, jak na tę porę roku, wyjątkowo wysoka temperatura i topniejący śnieg zamienił niewielkie, jak ten, strumyczki, w głębokie, rwące potoki, występujące z brzegów.
– Ten most nie wygląda bezpiecznie. Woda jest za wysoka…
– Nie mamy wyboru. – Niepokój w jego głosie i własny strach zrobiły swoje – mocno nacisnęła na hamulec.
– Nie zamierzam wjeżdżać na ten przeklęty most!
Zack dotarł za daleko, by się teraz cofnąć, poza tym zawrócenie na wąskiej, śliskiej drodze nie było możliwe. Ani zjechanie tyłem po tych serpentynach. Trakt odśnieżano niedawno – być może nawet ostatniego ranka – jakby Matt Farrell, dowiedziawszy się o ucieczce Zacka, domyślił się, dlaczego w rozmowie przed kilkoma tygodniami przyjaciel prosił go o telefoniczne przekazanie komuś dokładnych wskazówek, jak trafić do domku w górach. Najwyraźniej to Matt kazał oczyścić drogę, by Zack mógł dotrzeć do domu, gdyby zechciał się tam ukryć. Ale tutaj nic nie mogli poradzić – stali przed mostem nie wyglądającym zbyt pewnie. W dole wzburzony potok niósł potężne konary, płynące na tyle szybko, że mogły poważnie nadwerężyć drewnianą konstrukcję.
– Wysiadaj – polecił Zack.
– Mam wysiąść i zamarznąć na śmierć?! A więc to przez cały czas planowałeś! Żebym dowiozła cię aż tutaj, a potem zginęła z zimna w śniegu. – Żadna ze zgryźliwych uwag, jakimi dręczyła go przez cały dzień, nie była w stanie popsuć jego dobrego humoru, ale teraz udało się. Zack zacisnął szczęki, a gdy się odezwał, w jego głosie brzmiał zimny gniew.
– Wysiadaj – warknął – sam poprowadzę przez most. Jeżeli wytrzyma, przejdziesz pieszo i wsiądziesz na drugim brzegu.
Julie nie trzeba było długo namawiać. Ciasno otuliła się swetrem, otworzyła drzwi i wysiadła. O dziwo! Poczucie bezpieczeństwa szybko przerodziło się w inne – absurdalne w tych okolicznościach. Patrzyła, jak Zack przesuwa się na miejsce kierowcy i czuła coraz większe wyrzuty sumienia. Wstydziła się swojego tchórzostwa i równocześnie niepokoiła o jego bezpieczeństwo. A wszystko zanim jeszcze sięgnął do tyłu, wyciągnął jej kurtkę i dwa koce Carla i podał przez otwarte drzwi ze słowami:
– Owiń się porządnie. Jeżeli most runie, poszukaj węższego miejsca i przeskocz na drugi brzeg. Na szczycie tego wzgórza znajdziesz dom z telefonem i całą masą żarcia. Możesz przeczekać tam śnieżycę i wezwać pomoc.
Powiedział „jeżeli most runie” z kamiennym wyrazem twarzy, bez cienia emocji w głosie. Julie przeszedł dreszcz: Zachary Benedict ryzykował życie z całkowitą obojętnością! Jeżeli most się załamie, razem z samochodem wyląduje w wezbranym, lodowatym potoku. Przytrzymała klamkę, by nie zatrzasnął drzwi.
– Jeżeli nie wytrzyma – rzekła – podam ci linę albo gałąź, cokolwiek, żebyś mógł wydostać się na brzeg.
Nie słuchał do końca, zatrzasnął drzwi. Julie, drżąc z zimna, ciaśniej otuliła się kurtką i przycisnęła do piersi koce. Przez chwilę koła samochodu obracały się w śniegu, potem złapały podłoże i pojazd, cal po calu, zaczął posuwać się do przodu. Julie brnęła przez śnieg w stronę mostu i modliła się w duchu. Na brzegu zatrzymała się i spojrzała na rwącą wodę, próbując ocenić głębokość. W dole zakłębiło się, po chwili podrzucany prądem konar znalazł drogę. Wyszukana na brzegu, długa na osiem stóp gałąź nie sięgnęła dna. Strach przeszedł w panikę.
– Zaczekaj! – krzyknęła poprzez wyjący wiatr – możemy zostawić samochód i przejść piechotą! – Nawet jeśli usłyszał, nie reagował. Silnik zawył mocniej, koła zabuksowały w śniegu, potem złapały przyczepność i rozkołysany samochód skoczył do przodu; nabierając prędkości, szykował się do pokonania zwałów śniegu, zalegających most. Nagle Julie usłyszała trzask pękających desek. – Zatrzymaj się! Most cię nie utrzyma! Wysiadaj! Wysiadaj z wozu… – krzyczała.
Za późno! Blazer, zmiatając zderzakiem śnieg, powoli toczył się po trzeszczącym moście; koła obracały się w miejscu i zaraz łapały przyczepność; napęd na cztery koła robił swoje.
Opatulona w koce, obsypana płatkami śniegu stała jak sparaliżowana, porażona niemożnością działania, zmuszona do patrzenia na coś, czemu w żaden sposób nie mogła zapobiec.
Odetchnęła dopiero w chwili, gdy samochód i jego szalony kierowca znaleźli się w bezpiecznym miejscu, a wtedy ogarnęła ją przekorna wściekłość – znów naraził ją na emocje, jakich na pewno nie poszukiwała! Odczuwała pustkę. Niepewnym krokiem przeszła przez most, otworzyła drzwi samochodu od strony pasażera i wsiadła.
– No to dotarliśmy – powiedział Zack.
– Dotarliśmy, dokąd? – Popatrzyła na niego ze złością. Odpowiedź otrzymała kilka chwil później, po pokonaniu ostatniego ostrego zakrętu, pod samym szczytem. Na górze, pośrodku polany, zasłonięty przed ludzkim wzrokiem przez rozłożyste sosny, stał wspaniały dom, wzniesiony z kamienia, drewna cedrowego, z drewnianymi tarasami i olbrzymimi oknami.
– To tutaj – oznajmił Zack.
– Kto, na Boga, zbudował go na takim odludziu, jakiś pustelnik?
– Najwyraźniej ktoś, kto lubi samotność.
– Twój krewny? – spytała, nagle usposobiona podejrzliwie.
– Nie.
– Czy właściciel wie, że zamierzasz użyć tego miejsca na kryjówkę przed policją?
– Za dużo tych pytań. – Zatrzymał samochód przed samym domem i wysiadł. – Ale odpowiedź brzmi nie. – Obszedł samochód i otworzył przed nią drzwi. – Chodźmy.
– Chodźmy? – wybuchnęła, wciskając się głębiej w fotel. – Mówiłeś, że jak już cię dowiozę na miejsce, będę mogła odejść.
– Kłamałem.
– Ty… draniu, uwierzyłam ci! – krzyknęła. Ale ona także kłamała. Przez cały dzień próbowała rozpaczliwie nie słuchać tego, co podpowiadał jej rozsądek: zatrzyma ją przy sobie, by nie mogła wskazać policji miejsca, gdzie się ukrył. Przecież jeżeli teraz puściłby ją wolno, nic nie mogłoby jej powstrzymać!
– Julie – powiedział, całą siłą woli starając się zachować spokój – nie pogarszaj swojej sytuacji. Zostaniesz tu przez kilka dni, a to nie najgorsze miejsce do spędzenia czasu.
Sięgnął przez nią, wyrwał kluczyki ze stacyjki i ruszył w stronę domu. Przez jedną krótką chwilę siedziała w wozie, zbyt wściekła i nieszczęśliwa, by zaprotestować. Ale co można było robić? Przełknęła łzy bezsilności i wysiadła. Trzęsąc się z zimna w lodowatych porywach wiatru, ruszyła za nim. Ostrożnie stawiała stopy w wysokich do kolan kraterach, jakie pozostawiał w kopnym śniegu leżącym wokół domu. Za jego przykładem zatrzymała się, skrzyżowała na piersiach ramiona i z zaciekawieniem patrzyła, jak naciska klamkę. Drzwi ani drgnęły, najwyraźniej zamknięte na klucz. Szarpnął mocniej – nic z tego. Z rękami na biodrach rozejrzał się wokół, przez chwilę nad czymś się zastanawiał. Julie ogarniały dreszcze, zaczynała szczękać zębami.
– I… i co… teraz? – zapytała. – Ja…k masz zamiar do…stać się do… środka?
Rzucił jej ironiczne spojrzenie.
– A jak myślisz? – Nie czekał na odpowiedź, tylko odwrócił się i skierował w stronę tarasu przy frontowej ścianie domu. Julie posłusznie podreptała za nim, zmarznięta i zła.
– Zamierzasz włamywać się przez okno? – spytała oburzona. Spojrzała na olbrzymie tafle szkła sięgające do samego dachu, co najmniej dwadzieścia pięć stóp ponad nimi. – Jeżeli zbijesz coś takiego, odłamki szkła posiekają cię na kawałki.
– Nie ciesz się na zapas – powiedział. Popatrzył z uwagą na kilka śnieżnych pagórków, najwyraźniej coś ukrywających. Rozkopał jeden i odsłonił sporych rozmiarów donicę, potem przeniósł ją pod tylne drzwi domu.
– Co robisz?
– Zgadnij.
– Skąd mam wiedzieć – wybuchnęła. – To ty jesteś kryminalistą, nie ja.
– To prawda, ale skazano mnie za morderstwo, a nie włamanie.
Z niedowierzaniem patrzyła, jak Zack próbuje rozkopać zmarzniętą ziemię, a potem, gdy nic z tego nie wyszło, rozbija gliniane naczynie o ścianę domu i rozsypuje zawartość na śniegu przed drzwiami. Na koniec przyklęknął i zaciśniętą w pięść dłonią rozbijał grudki ziemi. Zdumienie Julie rosło.
– Czyżby mały napad szału? – zapytała.
– Nie, panno Mathison – odparł z demonstracyjną flegmą. Rozgniatał w palcach grudkę po grudce. – Szukam klucza.
– Ktoś, kogo stać na taki dom i doprowadzenie drogi przez całą górę, nie jest chyba taki głupi, by klucz trzymać w doniczce na kwiaty! Marnujesz czas.
– Zawsze jesteś taką jędzą? – spytał z irytacją.
– Jędzą?! – W głosie Julie zabrzmiała uraza. – Kradniesz mi samochód, mnie zatrzymujesz jako zakładniczkę, grozisz śmiercią, a teraz masz czelność krytykować moje zachowanie? – Przerwał jej tyradę, triumfalnie unosząc w ręce oblepiony błotem, srebrzysty przedmiot.
Klucz! Włożył go do zamka i przekręcił. Otworzył drzwi i pełnym galanterii gestem zaprosił Julie do środka.
– Pocieszająca wiadomość. W takim razie dotarło do ciebie, że możesz biegać po całym domu…
– Czyżby? Jak tresowany wyżeł?
– Niezupełnie – odparł Zack. Kąciki ust wykrzywił w uśmiechu i z uznaniem popatrzył na jej gęste, falujące, kasztanowego koloru włosy i szczupłą, pełną wdzięku postać. – Bardziej jak niesforny, irlandzki seter.
Julie otworzyła usta, by uszczypliwie zripostować, ale słowa rozpłynęły się w szerokim ziewnięciu.